mi radości.

I myśli Berdyczowskiego obrały rzeczowy kierunek. Trzeba zacząć od obejrzenia rzeczy policmajstra i (urzędnik zjeżył się w duchu) samych zwłok. Jeszcze przedtem trzeba wysłać z pensjonatu liściki do archimandryty i doktora Korowina z wiadomością o przyjeździe śledczego i żądaniem natychmiastowego spotkania. Pierwszemu wyznaczyć je, dajmy na to, na drugą po południu, drugiemu na piątą. „Otwór wlotowy wielkości kopiejki mieści się między szóstym a siódmym żebrem, trzy cale poniżej i pół cala na lewo od lewego sutka. Otwór wylotowy na wystającym (bodaj siódmym) kręgu, roztrzaskanym kulą; wielkości mniej więcej pięciokopiejkówki. Inne widoczne uszkodzenia to guz o cal na prawo od czubka głowy, najwidoczniej powstały wskutek konwulsyjnych uderzeń głową o podłogę już po upadku ciała...” Matwiej Bencjonowicz nigdy jeszcze nie miał okazji sporządzać protokołu obdukcji pośmiertnej. W stolicy guberni zajmowali się tym i ekspert medyczny, i śledczy policjant, i niżsi rangą urzędnicy prokuratury. Ale tu, w Nowym Araracie, gdzie nie uświadczysz ani przestępczości, ani samej policji, nie było komu przekazać nieprzyjemnego zadania. Specjalistyczną terminologię Berdyczowski znał, ale niezbyt dokładnie, dlatego starał się opisać wszystko choćby i własnymi słowami, ale jak najbardziej szczegółowo. Co chwila odrywał się od pracy, żeby napić się wody. Miał Matwiej Bencjonowicz pewną wstydliwą, a w jego zawodzie również szkodliwą słabość – panicznie bał się trupów, zwłaszcza jeśli trafił się jakiś na wpół zbutwiały albo okaleczony. Trup pułkownika Lagrange’a, trzeba oddać mu sprawiedliwość, wyglądał jeszcze http://www.auto-miarka.net.pl/media/ z pełną swobodą manewru. Dlatego właśnie zastąpiła pelerynkę długim płaszczem, w którym tak wygodnie poruszać się w ciemności, pozostając prawie niewidzialną. Tak więc cel przedstawienia, które doprowadziło do skandalu i kłótni, został osiągnięty. Teraz należało wykonać mniej skomplikowane zadanie – odszukać w zagajniku oranżerię, w której między tropikalnymi roślinami ukrywa się nieszczęsny Alosza Lentoczkin. Należało się z nim zobaczyć w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed właścicielem lecznicy. Pani Lisicyna zatrzymała się na środku alei i spróbowała określić punkty orientacyjne. Przedtem, idąc z doktorem do domu zwariowanego malarza, widziała z prawej strony nad żywopłotem szklaną kopułę, to na pewno była oranżeria. Ale gdzie jest to miejsce? Sto kroków stąd? Może dwieście? Polina Andriejewna ruszyła naprzód, wpatrując się w ciemność. Nagle zza zakrętu ktoś wyszedł naprzeciw niej szybkim, utykającym krokiem – zwiadowczyni ledwie zdążyła przycisnąć się do krzewów i znieruchomieć.

głębiej się zastanawiam, nabieram pewności, że nigdy nie podejrzewałabym go o agresję. Nie rozumiem tego, Quincy. Nawet ja, wychowywana przez kobietę, która nie żałowała pięści, nie mogę sobie wyobrazić, jak można strzelać do obcych, Bogu ducha winnych ludzi. I muszę wiedzieć, dlaczego zdarzyło się to właśnie w moim mieście, jeżeli mam kiedykolwiek jeszcze spokojnie spać. – To nie twoja wina, Rainie – powtórzył Quincy. Sprawdź – Może głośniej – poradził Donat Sawwicz. – On teraz reaguje tylko na silne bodźce. Pani Lisicyna krzyknęła na cały głos: – Panie Matwieju! Proszę spojrzeć, kogo panu przywiozłam! Polina Andriejewna trochę liczyła na to, że widok ulubionego nauczyciela wstrząśnie chorym, pobudzi go do życia. Na okrzyk podprokurator obejrzał się, poszukał źródła dźwięku. Znalazł. Ale popatrzył tylko na kobietę. Jej towarzyszy nie zaszczycił spojrzeniem. – Tak? – zapytał powoli. – Czym mogę pani służyć? – Przedtem on o waszą przewielebność stale pytał! – Zrozpaczona Polina zaszeptała do Mitrofaniusza. – A teraz nawet nie spojrzy... Gdzież to pan Lampe? – zapytała ostrożnie, podchodząc do siedzącego. – Pod ziemią – odpowiedział pytany bezbarwnym, obojętnym głosem. – Widzi pani? – Korowin wzruszył ramionami. – Reakcja tylko na intonację i gramatykę