Santos poczuł, że włosy stają mu dęba. Rick zerknął na niego z szerokim uśmiechem, który mówił „mnie możesz zaufać, stary”.

Oderwała wargi od ust Bryce'a i odsunęła się. Wtedy spostrzegł łzy w jej ciemnych oczach. - Nigdy więcej tego nie rób - szepnęła, a potem wyszła z pokoju. Wiedział, co miała na myśli. Chodziło o pocałunki. Trwały chwilę, a bardzo skomplikowały sytuację. Ani pięć lat temu, ani teraz nie potrafił przestać o niej myśleć. Nie wyobrażał sobie, jak będą dalej żyli obok siebie. Dostał to, na co zasłużył. Następnego ranka Klara zachowywała się z rezerwą. Zajmowała się tylko jego córeczką, nie obdarzając go nawet jednym spojrzeniem. Wyglądało to tak, jakby ktoś przeciągnął między nimi niewidzialną linę. Całkiem się od niego odseparowała. Oboje mieli podkrążone oczy. Najwyraźniej źle spali tej nocy, rozmyślając o tym, co zaszło. - Chodź, kochanie, pójdziemy na spacer - powiedziała Klara, biorąc dziecko na ręce. - Dokąd? - spytał Bryce, wypijając ostatni łyk kawy przed wyjściem. - Do parku. - Nie zapomnij chronić małej przed słońcem. Robi się... - Zawsze o tym pamiętam - rzuciła obojętnie. - To dobrze. Jeśli chodzi o ostatnią noc... - zaczął. - Nie będzie więcej ani takich nocy, ani rozmów na ten temat. Liczy się tylko Karolina. Ile razy mam to powtarzać? Nie spodziewała się odpowiedzi, lecz nie potrafiła zapanować nad emocjami. Wczorajszy pocałunek był inny niż poprzednie i bardziej ją przeraził, czuła bowiem, że czyni ją wyjątkowo słabą i bezbronną. Zdawała sobie sprawę, iż ostatniej nocy pragnęła jeszcze więcej. Zamarzyła się jej inna rola niż tylko bycie kochanką na parę godzin. A przecież pracowała jako agentka CIA i świetnie sobie radziła. Miała własny pseudonim, kod rozpoznawczy, Stuart nie było nawet jej prawdziwym nazwiskiem. Gdyby Bryce dowiedział się o tym, natychmiast by się jej pozbył. Nie umiała oprzeć się jego czarowi, gdy całował tak... jakby ją wielbił. Jakby pragnął, żeby stała się dlań kimś więcej niż kobietą na jedną noc. Nie wiedziała, czego właściwie bardziej się obawia - jego niechęci po ujawnieniu, kim jest naprawdę, czy zaznania kilku dni normalnego życia jak w rodzinie. Oboje mieli teraz gorycz we wzroku. Bryce zastanawiał się, o czym myślała. Wiedział, że wczorajszy pocałunek coś między nimi zmienił, wywołał głębsze uczucia. Jednak zaraz uprzytomnił sobie, jaką krzywdę wyrządził własnej żonie. Obawiał się, że sytuacja mogłaby się powtórzyć, gdyby związał się z kimś ponownie. - Wrócę późno - rzucił, sięgając po marynarkę. Klara skinęła głową i oboje opuścili kuchnię. W holu Bryce zatrzymał się i pogłaskał córeczkę po głowie. - Do widzenia, księżniczko - szepnął i spojrzał na Klarę, a ona odpowiedziała lodowatym wzrokiem. http://www.beton-architektoniczny.edu.pl/media/ — Zaraz to zrobię i muszę się pośpieszyć, ponieważ obiecałam panu Rucastle, że wrócę przed godziną trzecią. Pozwolił mi wyjść rano do miasta, ale nie wiedział, w jakim celu. — Więc proszę opowiadać wszystko po kolei, Holmes wyciągnął swoje długie, cienkie nogi w stronę ognia i przygotował się do słuchania. — Przede wszystkim powinnam zaznaczyć, że w ogólności nie byłam źle traktowana przez pana i panią Rucastle. Uczciwość wymaga, abym to powiedziała. Nie mogę ich jednak zrozumieć i dlatego jestem niespokojna. — Czego pani nie może zrozumieć? — Motywów ich zachowania. Ale opowiem dokładnie, co się tam działo. Kiedy przyjechałam, pan Rucastle spotkał mnie na stacji i przywiózł swym dogcartem do Copper Beeches. Dwór jest, tak jak mówił, pięknie położony, ale dom nieładny. Jest to wielki, czworokątny masyw, biało otynkowany, ale brudny, zabłocony i cały w plamach od wilgoci. Otaczające go grunta są z trzech stron zalesione, a z czwartej ciągnie się pole opadające pochyłością w dół ku głównemu traktowi, wiodącemu do Southampton. Droga ta wije się w odległości stu jardów od frontowej bramy. Kawał pola przed domem należy do dworu, ale lasy wokoło są częścią rezerwatu lorda Southertona, Kępie czerwonych buków, znajdujących się na wprost wejścia do hallu, dwór zawdzięcza swą nazwę. Mój pracodawca, który mnie przywiózł, był równie uprzejmy jak poprzednio, a wieczorem tego samego dnia zostałam przedstawiona jego żonie i dziecku. Otóż nic się nie potwierdziło, panie Holmes, z przypuszczenia, której nam się wydawało prawdopodobne w pańskim mieszkaniu przy Baker Street. Pani Rucastle nie jest wariatką. To milcząca kobieta o bladej twarzy, znacznie młodsza od męża, mającą według mnie niewiele ponad trzydziestkę, podczas gdy on niewątpliwie ma około 45 lat. Z ich rozmów zmiarkowałam, że są po ślubie od lat siedmiu, on natomiast był wdowcem, a jego jedynym dzieckiem z pierwszego małżeństwa jest córka, która wyjechała do Filadelfii. Pan Rucastle powiedział mi w zaufaniu, że przyczyną wyjazdu córki była nieuzasadniona niechęć do macochy. Ponieważ córka nie mogła mieć mniej niż dwadzieścia lat, łatwo mi było sobie wyobrazić, że jej położenie przy boku młodej żony ojca nie było miłe. Pani Rucastle wydała mi się równie bezbarwna umysłowo, co fizycznie. Nie wywarła na mnie ani dodatniego, ani ujemnego wrażenia. Była osobą zupełnie bez znaczenia. Widać było natomiast wyraźnie, że jest gorąco przywiązana do swego męża i małego syna. Jej jasnoszare oczy ustawicznie błądziły od jednego do drugiego, usiłując odgadnąć ich najmniejsze życzenie i uprzedzić, jeśli to możliwe. Pan Rucastle również był dla niej dobry na swój rubaszny, hałaśliwy sposób i ogólnie biorąc, stanowili szczęśliwe stadło małżeńskie. A jednak ta kobieta miała jakieś ukryte zmartwienie. Nieraz bywała głęboko pogrążona w myślach, a na twarzy miała wyraz smutku. Niejednokrotnie zastawałam ją we łzach. Nieraz myślałam, że to skłonności jej dziecka tak ją przygnębiały, albowiem nie widziałam nigdy stworzenia tak rozpuszczonego i o równie złośliwym usposobieniu. Jest niski na swój wiek, o nieproporcjonalnie wielkiej głowie. Całe jego życie upływa, jak mi się wydaje, na dzikich wybuchach złości na przemian z ponurymi okresami dąsów. Jedyną jego rozrywką jest dręczenie wszystkich stworzeń słabszych od niego. Wykazuje nieprzeciętne zdolności i pomysłowość przy chwytaniu myszy, małych ptaszków i owadów. Wolę już więcej nie mówić o tej kreaturze; panie Holmes, tym bardziej że niewiele ma wspólnego z moją opowieścią. — Rad jestem wszelkim szczegółom — zauważył mój przyjaciel — niezależnie od tego, czy według pani mają znaczenie, czy też nie. — Postaram się nie opuścić niczego ważnego. Bardzo nieprzyjemnym zjawiskiem w tym domu, które od razu zwróciło moją uwagę, były wygląd i zachowanie się służ— by. Jest ich tam tylko dwoje, służący i jego żona. Toller, gdyż tak się nazywa, jest nieokrzesanym prostakiem, o siwiejących włosach, i bokobrodach, stale cuchnący wódką. W czasie mego pobytu był dwukrotnie całkiem pijany, ale pan Rucastle zdawał się tego nie zauważać. Żona Tollera jest wysoką i silną kobietą o skwaszonej twarzy, równie milcząca, jak pani Rucastle, ale znacznie mniej uprzejma. Małżeństwo to jest bardzo nieprzyjemne, ale na szczęście spędzam cały niemal czas w pokoju dziecinnym lub swoim własnym, które znajdują się obok siebie w jednym z narożników domu. W ciągu dwóch dni po przyjeździe do Copper Beeches wiodłam bardzo spokojny żywot, ale trzeciego dnia, zaraz po śniadaniu, pani Rucastle zeszła na dół i szepnęła coś do swego męża. — Ach, tak — powiedział pan Rucastle, zwracając się do mnie — jesteśmy pani bardzo zobowiązani, panno Hunter, że zadośćuczyniła pani tak dalece naszym wymaganiom, obcinając sobie włosy. Zapewniam panią, że to w najmniejszym stopniu nie wpłynęło ujemnie na pani wygląd. Teraz zobaczymy, czy będzie na panią pasowała ta niebieska suknia. Znajdzie ją pani na łóżku w swoim pokoju. O ile zechce ją pani włożyć, będziemy oboje bardzo wdzięczni.

Podeszła bliżej. - Tak, to. Postawiłeś na swoim, Lucienie. Nie chcę, żeby przyszłe pokolenia cierpiały tylko dlatego, że jestem upartą idiotką. Powstrzymał się od pytania, czy ma na względzie dobro ich wspólnych dzieci. - Czy tylko to chciałaś mi powiedzieć? Oblała się rumieńcem. Sprawdź - Nie, ją też skreśl, do diaska! Pan Mullins podniósł wzrok znad listy rozłożonej na biurku. - Czy mogę zapytać, dlaczego? Rodzina jest dość bogata, dziewczyna nie ma rodzeństwa i... Hrabia oparł brodę na dłoni. - Mruży oczy. - Aha. Można jej zaproponować okulary. - Jeśli jest inteligentna, powinna sama o to zadbać. Z bawialni niósł się szmer kobiecych głosów. Lucien wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Lepiej, żeby nie rozmawiały o nim. - Cóż, po eliminacji panny Barrett, która, jak pan mówi... - Prawnik przerzucił kilka stron. - Oddycha przez usta - dokończył Kilcairn i wstał.