- Ty wątpisz w moją zdolność do zaopiekowania się Henrym, a ja w twoją. Jak widać, dobrana z nas para. Nie, te słowne utarczki nie zaprowadzą donikąd.

alkoholem... Stają się tak ślepi i głusi, że nie wiedzą, kiedy się smucić, a kiedy cieszyć... - To co jest szczęściem? - dociekał Mały Książę. - Nie wiem, to chyba zależy od tego, czego ktoś pragnie i jak to rozumie - odparł po namyśle Pijak. I zaraz dodał: - Widziałem chorego, któremu jakiś lekarz przywrócił zdrowie. Chory był szczęśliwy, bo już stracił nadzieję na wyzdrowienie. Lekarz też był szczęśliwy, bo nigdy nie przypuszczał, że potrafi tak skutecznie wyleczyć i zamierzał nawet zrezygnować z leczenia innych. Widziałem też wielu strapionych Poszukiwaczy Szczęścia, którzy swe szczęście odnajdowali w tym, iż ktoś chciał i umiał ich pocieszyć... Ale najwięcej wśród mądrych Poszukiwaczy Szczęścia było samotnych, którzy wreszcie znajdowali kogoś bliskiego... - Czy ty teraz też już jesteś mądrym Poszukiwaczem Szczęścia? -spytał Mały Książę patrząc Pijakowi prosto w oczy. Tym razem Pijak nie spuścił wzroku i po raz pierwszy zwyczajnie się uśmiechnął: - Chyba tak, i to dzięki tobie... Już wiem, że tak naprawdę posiadam tylko to, co jest we mnie. Nie mam dokąd ani do kogo wrócić, więc muszę iść naprzód... Pijak wstał i zaczął sprzątać porozrzucane butelki, zaś Mały Książę pochylił się nad Różą, która mu szeptnęła: - On musi stale iść w głąb siebie, aby siebie odnajdować... - I odnajdzie? - spytał zatroskany Mały Książę. Róża nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ Pijak powrócił do Małego Księcia. - Co zamierzasz dalej robić? - Mały Książę uśmiechnął się przyjaźnie do Pijaka. - Chciałbym odnaleźć tych, których kiedyś zawiodłem i naprawić to, co zepsułem... http://www.beton-architektoniczny.org.pl/media/ Tammy nawet nie drgnęła. - Nie rozumiem. Odwrócił się do niej. Była straszliwie blada. Wydawało się, że za moment zemdleje. Powodowany współczuciem, odruchowo wyciągnął ku niej rękę, ale szybko cofnął ją z zakłopotaniem. I tak nie mógł jej pomóc. - Nie rozumiem - powtórzyła bezradnie. - Pan mówi o dziecku, ale gdyby Lara zaszła w ciążę, powiadomiłaby mnie o swoich kłopotach... - Nie miała żadnych kłopotów. Poślubiła panującego księcia i opływała w takie luksusy, jakich pani nawet nie potrafi sobie wyobrazić. - Ale ona nigdy nie chciała mieć dziecka! - zaprote¬stowała Tammy. Mark pokiwał głową. Tak, to by pasowało do Lary. - Jean-Paul potrzebował dziedzica. Nie ożeniłby się z pani siostrą, gdyby nie zgodziła się na to. Powoli wszystko zaczynało układać się w sensowną ca¬łość. Dla jej matki i siostry liczyły się w życiu jedynie pie¬niądze i prestiż. Lara musiała ocenić, że warto zajść w ciążę i urodzić dziecko w zamian za małżeństwo z władcą. - Rozumiem. Zostało więc dziecko. Henry. Ale co chło¬piec robi w Sydney? - Cztery miesiące temu pani siostra wysłała go do Au¬stralii. - Dlaczego? - Gzy to ma jakieś znaczenie?

wszystkie żebra. Clark miał kilkudniowy zarost, nie z powodu mody, lecz dlatego, że przestał się golić. Ciemna czupryna przerzedziła się nieco, czyniąc czoło i brwi bardziej wyrazistymi, niż pamiętała. Miał zaczerwienione oczy, a w jego oddechu wyczula chyba alkohol. Puścił jej rękę i cofnął się, jakby nagle uświadomił sobie, jak złe mógł zrobić na niej wrażenie. - Chyba nie powinienem być zaskoczony twoją wizytą - powiedział. - Przyjechałaś na pogrzeb Danny'ego? - Tak. Wczoraj rano. Zdążyłam na nabożeństwo. Właśnie wyjeżdżam. - Przykro mi, że nie pojawiłem się na pogrzebie. Po prostu, wiesz... - machnął ręką w stronę domu, jakby to wyjaśniało niemożność uczestniczenia w uroczystości. - W porządku, rozumiem. Rozmowa się urwała. Sayre nie potrafiła spojrzeć Clarkowi w oczy. Onieśmielenie było typową reakcją przy spotkaniu z dawną miłością, po latach niewidzenia. Tym razem były jednak znacznie poważniejsze powody, które sprawiały, że oboje czuli się w swojej obecności bardzo niezręcznie. - Co teraz porabiasz? - spytała wreszcie, nadając głosowi odcień sztucznej wesołości. - Pracuję w odlewni. Sayre sapnęła z niedowierzaniem. - Odlewni Huffa? Clark zaśmiał się krótko. - To jedyna odlewnia, jaką tutaj mamy. - Jako kto? Wzruszył ramionami. - Ładuję piece. Na nocną zmianę. W pierwszej chwili pomyślała, że padła ofiarą głupiego żartu, ale gdy spojrzała w jego podkrążone, zapadnięte oczy, zobaczyła w nich czarny, niezgłębiony smutek i rezygnację. Jej ojcu udało się zniszczyć życie tego mężczyzny tak bardzo, że równie dobrze mógł go zastrzelić na samym początku, tak jak się kiedyś odgrażał. - Przynajmniej jakoś zarabiam na życie - rzucił Clark, uśmiechając się z wysiłkiem. - Chcesz wstąpić na kawę? Opuściła głowę, żeby nie zobaczył jej konsternacji. - Nie, muszę zdążyć na samolot. Mimo wszystko dziękuję. - Była pewna, że nie spodziewał się, iż przyjmie zaproszenie. Powiedział to bez przekonania, wyłącznie z uprzejmości. Po kolejnej przedłużającej się niezręcznej chwili milczenia, spytał łagodnie: - Czy jesteś szczęśliwa w Kalifornii, Sayre? - Skąd wiesz, gdzie mieszkam? - Daj spokój. Wiesz przecież, jak tutaj jest. Poczta pantoflowa. Pracujesz jako architekt, prawda? - Dekoratorka wnętrz. - Pewnie jesteś dobra w tym, co robisz. Masz... masz rodzinę? Potrząsnęła głową. - Moje małżeństwa nie trwały zbyt długo. - Ja jestem żonaty, już drugi raz. - Nie wiedziałam. - Czworo dzieci, trójka jej, jedno wspólne. Chłopak. - To cudownie, Clark. Cieszę się z twojego powodu. Pokiwał głową, wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni i spojrzał na swoje bose stopy. - Tak. W końcu wszyscy robimy wszystko, co w naszej mocy. Rozgrywamy karty, które rozdało nam życie. Sayre się zawahała, zanim zadała dręczące ją pytanie: - Dlaczego nie zostałeś inżynierem elektrykiem, jak planowałeś? - Nie mogłem. - Dlaczego? - Nie wiedziałaś? Nigdy nie poszedłem do szkoły. Moje stypendium zostało unieważnione. - Dlaczego? - zawołała. - Dlaczego? - Nigdy mi nie powiedzieli. Po prostu któregoś dnia przyszedł list, w którym napisano, żebym się nie fatygował i nie zapisywał na studia, chyba że stać mnie na zapłacenie czesnego, ponieważ moje stypendium zostało wycofane. Próbowałem składać podanie o stypendium sportowe, ale nawet mniejsze uczelnie nie chciały mi go przyznać ze względu na kontuzję kolana. Rodziców nie było stać na wysłanie mnie do szkoły, więc postanowiłem popracować parę lat, zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, żeby pójść na studia, ale... cóż, zdarzyły się różne rzeczy. Mama dostała raka i ojciec potrzebował kogoś, kto pomógłby mu się nią opiekować. Wiesz, jak to jest. Oboje zdawali sobie sprawę, kto stał za wycofaniem stypendium Clarka. Huff. Pociągnął za sznurki, prawdopodobnie wkładając w to ogromną sumę pieniędzy. Przysiągł zniszczyć Clarka Daly'ego i udało mu się. Huff zawsze dotrzymywał obietnic. Teraz Clark był na jego liście płac i wykonywał niewolniczą pracę, co niewątpliwie sprawiało jej ojcu ogromną satysfakcję. Była pewna, że Huff śmiał się codziennie na samą myśl o tym układzie. - Myślę, że jesteś mną rozczarowana - dodał Clark, śmiejąc się ponuro. - Do diabła, ja też jestem sobą bardzo rozczarowany. - Przykro mi, że nie ułożyło ci się lepiej w życiu. Napotkałeś na drodze przeszkodę nie do pokonania. Huffa Hoyle'a. - Tobie też nie było łatwo, prawda? - Przeżyłam. Czuję się, jakbym przez wszystkie te lata walczyła wyłącznie o przetrwanie. - Danny musiał dojść do wniosku, że przetrwanie to nie wszystko. - Pewnie tak. - Jak Huff i Chris zareagowali na wieść o jego samobójstwie? Wskazała na kominy fabryki, dominujące nad miastem. - Nic nie może przerwać produkcji. Dzisiaj wrócili do pracy. Beck Merchant... chyba wiesz, kto to jest? - O tak, dobrze wiem, kto to jest. - Clark zacisnął usta w grymasie nienawiści. - Trzymaj się od niego z daleka. On... - Clark? Na ganku pojawiła się kobieta pod trzydziestkę. Była ładną blondynką, a raczej mogłaby nią być, gdyby nie jej opryskliwa mina. Trzymała na rękach mniej więcej rocznego chłopczyka, odzianego wyłącznie w pieluchy. - Hej, Luce, to jest Sayre Hoyle. Sayre, poznaj moją żonę, Luce. - Jak się masz - powiedziała uprzejmie Sayre. - Witam. Jej nieprzyjazne zachowanie wyraźnie zmieszało Clarka, który dodał szybko: - A to jest Clark junior. - Wygląda na zdrowego chłopaka. - Sayre obdarzyła oboje rodziców uśmiechem. - Pełno z nim roboty - odparł Clark. - Ominął etap chodzenia i z raczkowania przeszedł prosto do biegania. - Spóźnię się do pracy - oznajmiła Luce naburmuszonym tonem. Weszła z powrotem do domu, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi. Clark odwrócił się i spojrzał na Sayre. - Podczas wakacji letnich, kiedy Luce pracuje, ja muszę się opiekować dzieciakami. Ma posadę w szpitalu, w rejestracji. Wypełnia podania o zwrot pieniędzy z ubezpieczeń i takie tam. - Pracujesz w nocy, a za dnia robisz za niańkę? Czy ty w ogóle sypiasz? - Jakoś sobie radzę. - Uśmiechnął się do niej, ale zaraz spoważniał. - Nie gniewaj się na Luce za to, że jest taka opryskliwa. Nie złości się na ciebie. To moja wina. Nie jestem najlepszym z mężów. Prawda jest taka, Sayre - dodał, zniżając głos - że jestem pijakiem. Zapytaj o mnie w mieście. To pierwsza rzecz, jaką wszyscy ci powiedzą. - Nigdy nie przykładam wagi do plotek, zwłaszcza o tobie, Clark. - Tym razem dowiedziałabyś się z nich prawdy. - Spojrzał w bok i przez chwilę wpatrywał się w dal. - Po tym... no wiesz... Sayre wiedziała. - Po tym wszystkim trochę się stoczyłem. - Oboje nieco zboczyliśmy z pierwotnego kursu. Przeniósł spojrzenie na Sayre. - Tyle tylko, że tobie udało się wrócić. Popatrz na siebie. No, no, naprawdę ci się udało. - Roześmiał się bez śladu wesołości. - Ja z kolei nigdy nie potrafiłem odnaleźć właściwej drogi. Stoczyłem się i nigdy nie znalazłem wystarczająco dobrego powodu, dla którego miałbym próbować zrobić coś ze swoim życiem. - Przykro mi. - Znów to samo. Dwa słowa, ze szczerego serca, lecz zupełnie nieadekwatne. - Luce jest ze mną dłużej, niż powinna. Dała mi szansę więcej razy, niż zasługuję. Próbuję się pozbierać, czasami nawet mi się udaje, a potem... - jego głos ucichł. Spojrzał z desperacją w oczy Sayre. - Muszę znaleźć sobie jakiś cel w życiu, Sayre. Muszę to zrobić dla dobra mojego syna. - Jestem pewna, że ci się uda. Odzyskasz grunt pod nogami i zaczniesz znowu żyć. Tak jak ja. Wyciągnęła rękę w jego kierunku i dotknęła ramienia w geście pokrzepienia. Clark spojrzał tam, gdzie spoczęła jej dłoń, potem przeniósł wzrok na twarz i uśmiechnęli się do siebie niewesoło, myśląc o tym, co mogło się zdarzyć dawno temu. - Nie będę cię zatrzymywać - powiedziała chrapliwie Sayre, opuszczając dłoń. - Powinnam wcześniej zadzwonić, zapowiedzieć wizytę. A może w ogóle nie powinnam zawracać ci głowy. - Cieszę się z naszego spotkania, Sayre. - Dbaj o siebie. - Ty też. Ze łzami w oczach odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem w stronę samochodu. Odjeżdżając, rzuciła ostatnie spojrzenie za siebie. Clark stał na ganku, obserwując ją. Uniosła dłoń w geście pożegnania. Dwie ulice dalej wyłączyła silnik, zatrzymując wóz w cieniu mostu kolejowego. Odchyliła głowę na oparcie i rozpłakała się. Nawet na pogrzebie własnego brata nie czuła takiego smutku. Clark Daly, którego znała, utalentowany, mądry, słodki, wrażliwy, obiecujący i ambitny chłopak, mężczyzna, którego kochała, był dzisiaj równie martwy, jak Danny. Rudy Harper starał się nadać swojej prośbie swobodny ton, ale zdaniem Becka jej spełnienie nie było ani nieistotne, ani nieobowiązkowe. Chociaż szeryf starał się zachowywać niezobowiązująco, wezwanie Chrisa na komendę, aby „odpowiedział na kilka pytań" pachniało przesłuchaniem. Beck nie użył jednak tego terminu w rozmowie z Chrisem. Improwizując, dodał: - Najwyraźniej jest jeszcze kilka niewyjaśnionych szczegółów. - Dlaczego Rudy chce, żebym to ja je wyjaśniał? - Dowiemy się na miejscu. Beck nie zamierzał w ogóle wspominać o sprawie Huffowi, przynajmniej do czasu, gdy sam dowie się, o co chodzi. Na nieszczęście, kiedy wychodzili z biura, stary zastąpił im drogę. Tak jak poprzednio w rozmowie z Chrisem, Beck zbagatelizował prośbę szeryfa. - Jestem pewien, że to tylko formalność. Nie powinno nam to zabrać więcej niż pół godziny. - Co o tym myślisz? - spytał Huff. - Myślę, że Rudy próbuje zadowolić swojego nowego ambitnego zastępcę. Roześmieli się wszyscy trzej. Beck obiecał zaraz po powrocie wtajemniczyć Huffa w przebieg rozmowy z szeryfem. Wprowadzono ich do biura Rudego Harpera, a sądząc po oficjalnym zachowaniu szeryfa, sytuacja była jednak poważna. - Dziękuję za szybkie przybycie - przywitał ich oschle i zaprosił do zajęcia miejsc na krzesłach. Wayne Scott przesunął się i stanął za siedzącym przy biurku Rudym. Teraz obaj oficerowie mogli spoglądać prosto na Chrisa i Becka. Zanim jednak mieli szansę przemówić, Beck przypuścił atak: - Po pierwsze, chciałbym wiedzieć, w jakim charakterze tu jestem. - Charakterze? Zaskoczenie Scotta wydawało się nieszczere i Beck natychmiast nabrał podejrzeń. - Czy jestem tutaj po to, aby odpowiedzieć na kilka pytań, czy też występuję jako adwokat Chrisa, a może... - Adwokat? - wtrącił Chris. - Dlaczego niby miałbym go potrzebować? Spojrzeniem Beck kazał mu się zamknąć. - Pytam jeszcze raz, dlaczego mnie tu wezwano? Jestem podejrzany o popełnienie przestępstwa? W takim wypadku muszę zażądać obecności mojego własnego adwokata. - Uspokój się, Beck - roześmiał się nerwowo Rudy, - Wyciągasz zbyt pochopne wnioski. Nie musimy z tego robić oficjalnej rozmowy. - Obawiam się, że jednak musimy, szeryfie. Zanim zaczniemy na dobre, chciałbym poznać prawdziwy powód naszego spotkania oraz naturę pytań, jakie zamierzacie zadać Chrisowi. Chodzi jedynie o uzupełnienie szczegółów związanych z samobójstwem Danny'ego, czy też macie jakiś powód, aby podejrzewać, że jego śmierć była zabójstwem? - Po prostu kilka rzeczy się nam nie sumuje. - Scott unikał bezpośredniej odpowiedzi. - Sądzimy, że pan Hoyle pomoże nam wyjaśnić pewne nieścisłości. Beck spojrzał na Chrisa, który z obojętnością wzruszył ramionami. - Nie mam nic do ukrycia - powiedział. - W porządku - rzucił Beck w stronę Scotta. - Zacznij zadawać pytania, ale uprzedzam, że w każdej chwili mogę poinstruować mojego klienta, aby nie odpowiadał. - Zgoda. - Scott zajrzał do małego kołonotatnika. - Jak często odwiedzał pan domek rybacki w towarzystwie zmarłego, panie Hoyle? - Nie wiem. Danny i ja żyliśmy własnym życiem. Ostatni użytkownik domku miał za zadanie sprzątnąć, zgasić światła i uzupełnić zapasy. Piwo, papier toaletowy i różne inne potrzebne drobiazgi. Taka była umowa. Trudno mi powiedzieć, kiedy przebywał tam ktoś inny niż ja. - Spojrzał na Rudego. - Czy to ważne? - Możliwe - odparł szeryf, wzruszając ramionami. - Czy Danny często wędkował? - Nie mam pojęcia. - Dziś rano twoja siostra powiedziała... - Moja siostra? Sprowadziliście mnie tutaj, żeby potwierdzić albo zaprzeczyć czemuś, co powiedziała wam Sayre? Co to było? Beck uniósł dłoń, uciszając Chrisa, a potem zapytał detektywa: - Naprawdę chcecie oprzeć śledztwo na wskazówkach kogoś, kto nie mieszka w Destiny od ponad dziesięciu lat i przez cały ten czas nie zamienił słowa z żadnym członkiem swojej rodziny? - Panna Lynch powiedziała dziś szeryfowi Harperowi, że Danny nienawidził wędkowania. Tak brzmiały dokładnie jej słowa, nie mylę się, szeryfie? Powiedziała „nienawidził". - Tak jest. Chris spojrzał na Becka i wybuchnął śmiechem. - Co oni sugerują? - zapytał. - Że ktoś rozwalił Danny'emu mózg dlatego, że ten nienawidził wędkować? - To nie jest śmieszne - rzekł ostro Scott. - Naprawdę? - Chris spojrzał na niego zimno. - Osobiście uważam, że jesteście niezłymi komediantami. - Co robił Danny w domku rybackim, skoro nienawidził łowienia ryb? Czy to właśnie staracie się ustalić? - Beck, usiłował nadać rozmowie nieco lepszą atmosferę. - Tak jest. - Scott, który wciąż próbował się pozbierać po obeldze Chrisa, popatrzył na niego wyczekująco. - Skąd mam to, do diabła, wiedzieć? - odparł Chris. - Może postanowił, że spróbuje jeszcze raz? A może w ogóle nie myślał o rybach. Może poszedł się tam pomodlić. Albo przespać. Albo masturbować. Albo zrobić to, co dokładnie zrobił, czyli strzelić sobie w łeb. Domek rybacki oferował mu odosobnienie. - Na pomoście znaleźliśmy sprzęt wędkarski. - No i wszystko jasne, - Chris leniwie machnął ręką. - Danny spróbował po raz ostatni wędkowania, przetestował swoją niechęć do tej czynności. - Bez przynęty? Wędka, kołowrotek były na pomoście, ale brakowało przynęty. Chris spojrzał po kolei na każdego z obecnych i uniósł ramiona w geście poddania. - Nie mogę wam pomóc. - Wszystko wygląda, jakby zostało zaaranżowane - ciągnął Scott. - Tak jakby ktoś chciał, byśmy uwierzyli, że Danny poszedł łowić ryby, ale zmienił zdanie i zamiast tego odebrał sobie życie. Chris pstryknął palcami. - Myślę, że jest pan na tropie, detektywie Scott. Danny zapomniał kupić przynętę i z tej frustracji strzelił sobie w łeb. - Chris! Gdyby szeryf Harper nie zganił go za tę uwagę, zrobiłby to Beck. Sarkazm Chrisa był nie na miejscu, a już zdecydowanie nie pomagał w rozmowie z detektywem. - Przepraszam - powiedział Chris, wydawało się, że szczerze. - Nie chciałem obrazić mojego brata, ale zadajecie mi idiotyczne pytania. To oczywiste, dlaczego Danny znalazł się w domku rybackim. Poszedł tam, żeby się zabić, i udało mu się osiągnąć ten cel. Coś jeszcze? - spytał, utkwiwszy spojrzenie czarnych oczu w Scotcie. - Kiedy widział go pan po raz ostatni? - W sobotę, w klubie. Rano zagraliśmy kilka setów tenisa. Przerwaliśmy około południa, z powodu upału. Ja zostałem na basenie, a Danny opuścił klub zaraz po zakończeniu meczu. - Nie widział go pan w niedzielę? - Chris już odpowiedział na pana pytanie - wtrącił Beck. - Po raz ostatni widział Danny'ego w sobotę rano i rozstał się z nim około południa. - Gdzie był pan w niedzielę? - spytał Scott Chrisa. - W domu. Cały dzień. Spałem do późna, a potem trochę się byczyłem. Czytałem „Times-Picayune". Po południu pojawił się Beck i oglądaliśmy mecz Bravesów w telewizji. Nasza gospodyni może poświadczyć moje słowa. Czy to wszystko konieczne? - spytał nagle szeryfa. - O co w tym wszystkim chodzi, Rudy? - Ja też chciałbym to wiedzieć - dodał Beck. - Zrób nam przyjemność i odpowiedz jeszcze na kilka pytań, dobrze? - poprosił Rudy. - Pospiesz się, Wayne. Detektyw ponownie zerknął do swojego notatnika, ale Beck wiedział, że to tylko gra. Scott doskonale wiedział, o co chce zapytać. - Gdzie był pan w sobotę wieczorem? - A co to za różnica? - rzucił Chris niecierpliwie. - Danny'ego nie było ze mną. - Gdzie pan był? - powtórzył Scott. Chris mierzył się wzrokiem z detektywem, kiwając się lekko na krześle. Był wyraźnie wściekły, ponieważ musiał odpowiadać na pytania kogoś, kogo uważał za gorszego od siebie. W końcu odparł sucho: - Odwiedziłem nowy klub w Breaux Bridge. Mają tam świetną kapelę i apetyczne kelnerki. Powinien pan spróbować, detektywie. Ja stawiam. Oferta nie zrobiła wrażenia na Scotcie. - Czy pali pan papierosy, panie Hoyle? - Nie nałogowo. Czasem, kiedy jestem na imprezie. - Czy palił pan w sobotę wieczorem w nowym klubie w Breaux Bridge? - Nie usłyszycie od niego ani słowa więcej, dopóki się nie dowiem, do czego to wszystko zmierza - wtrącił się Beck, zanim Chris miał szansę odpowiedzieć na pytanie. Scott spojrzał na Rudego Harpera, którego obwisła psia twarz jakby się wydłużyła o dodatkowe kilka centymetrów, odkąd rozpoczęło się przesłuchanie. Z widocznym ociąganiem otworzył jedną z szuflad i wyjął brązową torebkę papierową, taką, jakich używa się do zbierania materiałów dowodowych. Wręczył ją detektywowi, który otworzył ją ostrożnie i wytrząsnął zawartość na biurko Rudego. 12 - Beck... - Dopiero, kiedy stąd wyjdziemy. - Ale to jest... - Dopiero kiedy stąd wyjdziemy - powtórzył Beck z naciskiem. Ignorując zdumione spojrzenia urzędników, popchnął Chrisa korytarzem, przez poczekalnię i wyprowadził z posterunku. Nie pozwolił mu się odezwać, dopóki nie znaleźli się wewnątrz jego pikapu, nagrzanego niczym piec. Uruchomił silnik, ustawił klimatyzację na maksimum i spojrzał na przyjaciela, który od kilku chwil stał się podejrzanym o zabójstwo. - Mów. - Nie mam nic do powiedzenia - odparł Chris z niezwykłym spokojem. - Tak jak zeznałem wcześniej Rudemu i temu... temu detektywowi - ostatnie słowa wymówił jak przekleństwo. - Bez względu na to, co znaleźli w domku rybackim, nie mogą tego ze mną powiązać. Nie było Sprawdź Ochmistrzyni westchnęła. - Zrobię, jak pani sobie życzy, ale nawet nie chcę my¬śleć, co powie Jego Wysokość, kiedy się dowie... Tammy nakarmiła Henry'ego, który natychmiast potem zasnął, i rozpakowała się, co zabrało jej całe dziesięć minut. Wzięła prysznic, włożyła świeże dżinsy i bluzeczkę i poszła się trochę rozejrzeć. Przydzielono jej całe skrzydło zamku, tak rozległe, że potrzebowała godziny, by zwiedzić zaledwie połowę. Potem lokaj w liberii przyniósł kanapki na srebrnej tacy. Tammy czuła się coraz dziwniej i coraz bardziej nie na miejscu. Ledwo zdążyła przełknąć jeden kęs, rozległo się pukanie do drzwi. Do komnaty wszedł książę Mark, ubrany z nie¬skazitelną elegancją. Ciemny, wieczorowy garnitur, śnież¬nobiała koszula, krawat w odcieniu królewskiego błękitu. Serce podskoczyło jej w piersi. - Co ty robisz? - Mark obrzucił tacę pełnym dezapro¬baty spojrzeniem. - A jak myślisz? - Tammy machnęła trzymaną w ręku kanapką. - Jem kolację. - Kolację jemy na dole. Zaraz siadamy do stołu. - Ja już zaczęłam jeść. Popatrzył na nią tak, jakby miał przed sobą przybysza z obcej planety. - Henry śpi, więc nie musisz się nim zajmować. Nie ma potrzeby, żebyś siedziała tu sama. - Chcę dalej żyć po swojemu. Tak, jak mi się podoba.