sprawami, legalnymi albo i nie.

Wstęp Kłamie. I nieźle jej to wychodzi. Naprawdę nieźle, pomyślał T. John Wilson. Był zastępcą szeryfa od tylu lat, że od razu wyczuwał kłamstwo. Miał do czynienia z największymi przestępcami w okręgu: naciągaczami, złodziejami i mordercami. Wiedział, kiedy próbują wywieść go w pole. Jest piękna. Piękna i bogata. I coś ukrywa. Coś ważnego. Te urocze koralowe usta kłamią. W pokoju przesłuchań czuć było stęchliznę. Bladozielone ściany przybrały odcień brudnej szarości; ostatnie malowanie miało miejsce przed cięciami budżetowymi. Ale T. John czuł się tutaj jak w domu. Było mu dobrze na wysłużonym krześle. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po paczkę papierosów, ale przypomniał sobie, że przed dwoma miesiącami rzucił palenie. Niechętnie wyciągnął gumę do żucia, leniwie odwinął ją z papierka i włożył do ust. Nie mogła konkurować z camelem, ale musiała mu wystarczyć. Na razie. Dopóki nie porzuci walki z nałogiem i znowu nie zacznie palić. - Przyjrzyjmy się temu jeszcze raz. - Oparł się na krześle i założył nogę na nogę. Jego pomocnik, Steve Gonzales, wsparty ramieniem o framugę drzwi, uważnie przyglądał się ciemnymi oczami kobiecie, która na pewno wiedziała niejedno o morderstwie i podpaleniu. T. John niedbale wertował plik dokumentów. Znalazł zeznania, które przed kilkoma godzinami złożyła bez adwokata. - Nazywa się pani...? Jej bursztynowe oczy błysnęły z wściekłości, ale Wilson nie czuł się winny, że każe jej znowu przechodzić przez to samo. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by mu nie popuściła - zatopiłaby w nim zęby i pożarła żywcem. Dziennikarze nigdy się nie poddają. Zwłaszcza jeżeli rzecz dotyczy prawa czy prokuratora okręgowego. Miło jest móc się odegrać. - Nazywam się Cassidy McKenzie. Dobrze pan wie, kim jestem. - Cassidy Buchanan McKenzie. Nie odpowiedziała. T. John potrząsnął głową, odłożył dokumenty i westchnął. Ściskając czubki palców wpatrywał się w dźwiękoszczelne kasetony na suficie, jakby marzył o tym, żeby spomiędzy belek wyjrzał sam Pan Bóg i zainterweniował. - Wie pani, miałem nadzieję, że będzie pani wobec mnie szczera. - Jestem! Nic się nie zmieni przez to, że jeszcze raz to wszystko przerobimy. Wie pan, co się stało... - Nie mam pojęcia, więc proszę nie wstawiać mi kitu! - Tupnął nogą. - Niech pani posłucha. Nie wiem, za kogo mnie pani ma, ale widziałem już lepszych kłamców niż pani i wsadziłem ich za kratki, o tak. - Pstryknął palcami tak głośno, że dźwięk odbił się rykoszetem po żelbetowych ścianach. - Nie wiem, czy pani zdaje sobie z tego sprawę, ale ma pani poważny kłopot. Poważniejszy, niż pani przypuszcza. Więc zacznijmy od nowa. Bez zalewania. Nienawidzę zalewania. A ty, Gonzales? - Ja też nienawidzę - stwierdził Gonzales, ledwie poruszając wargami. Wilson znów wziął teczkę do ręki. Czuł, że traci grunt pod nogami. Nie lubił, kiedy sytuacja wymykała mu się spod kontroli. Zwłaszcza taka, od której zależała jego kariera. Jeżeli rozwiąże tę sprawę, będzie mógł kandydować na stanowisko szeryfa i wygryzie Floyda Doddsa, który i tak powinien iść na emeryturę. Floyd robił się coraz bardziej upierdliwy. Ale jeśli T. John nie znajdzie winnych... do cholery, nie ma nawet takiej możliwości. Wierzył w pozytywne myślenie. I wierzył w siebie. Spojrzał na wiszący nad drzwiami zegar, który odliczał sekundy. Przez brudne okno do pokoju wpadały ostatnie promienie słońca, które sprawiały, że po ścianach pełzały cienie, chociaż jarzeniówki na suficie dawały ostre światło. Siedzieli nad tym od trzech godzin i byli zmęczeni. Zwłaszcza Cassidy Buchanan. Zbladła. Skóra na policzkach i wokół złotych oczu była napięta. Miała ognistokasztanowe włosy, przewiązane rzemykiem. Miała na sobie dżinsową kurtkę. Makijaż dawno zblakł. Maleńkie zmarszczki naznaczyły kąciki jej pełnych, zmysłowych ust. T. John spróbował raz jeszcze. - Nazywa się pani Cassidy Buchanan McKenzie, jest pani reporterką „Timesa” i wie pani o pożarze w tartaku tatusia o wiele więcej, niż mi pani mówi. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. Siedziała sztywno. - Skoro to już sobie wyjaśniliśmy, może zechce mi pani powiedzieć, co pani na to: jeden człowiek umiera na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest, a drugi nie jest w stanie mówić. Lekarze twierdzą, że ten z intensywnej z tego nie wyjdzie. Usta kobiety na sekundę wykrzywił grymas. - Słyszałam - szepnęła. Zamrugała, ale nie rozpłakała się. T. John spodziewał się tego. Jest przecież z Buchananów. A oni są podobno twardzi jak skała. - To nie pierwszy pożar, jaki zdarzył się w posiadłości pani ojca, prawda? - T. John wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. Żuł gumę w rytm swoich kroków po żółtym linoleum. - I jeśli dobrze pamiętam, po ostatnim wyjechała pani z miasta. Twierdząc, że nigdy pani nie wróci. Ciekawe, czemu zmieniła pani zdanie. Jasne, każdy ma do tego 2 prawo. - Posiał jej uśmiech grzecznego dużego chłopca. Najładniejszy, jaki mógł. Nawet nie drgnęła. - Wie pani, co mnie zastanawia? Rzuciła pani pracę, za którą wielu dałoby się zabić, wróciła do domu jako żona jednego z McKenziech, i co? Niespodzianka - mamy nowy cholerny pożar, jakiego nie widziano tu od prawie siedemnastu lat! Jeden facet mało nie zginął od wybuchu, życie innego wisi na włosku. - T. John uniósł ręce. - I co pani na to? Gonzales odsunął się od drzwi, wziął z kartonu stojącego na stole styropianowy kubek i nalał sobie cienką strużką kawy ze szklanego czajnika, który stał na podgrzewaczu. Podniósł dzbanek i bez pytania dolał kawy kobiecie. Wilson odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem. Pochylił się i groźnie patrzył na Cassidy Buchanan. Nie odwróciła wzroku. - Usiłujemy dociec, co się wydarzyło i kto przy tym był. Na szczęście pani mąż miał przy sobie portfel, bo inaczej byśmy go nie rozpoznali. Jest cały pokiereszowany. Ma spuchniętą i pokaleczoną twarz, spalone włosy, złamaną szczękę i zmiażdżoną nogę. Udało się uratować uszkodzone oko. Jeżeli trochę poćwiczy, może znowu będzie chodził. - Kobietą wstrząsnął dreszcz. A więc jednak mąż ją obchodzi... Przynajmniej trochę. - O drugim facecie nie wiemy nic. Nie miał dokumentów. Też ma nieźle poharataną twarz. Spuchniętą i sinoczarną. Stracił kilka zębów i ma spalone ręce. Prawie zupełnie spaliły mu się włosy. Mamy twardy orzech do zgryzienia. Chcemy się dowiedzieć, kto to jest, i myśleliśmy, że pani nam w tym pomoże. - Odchylił się na krześle i wziął do ręki kubek z zimną już kawą. - A... a co z odciskami palców? - Facet ma spalone dłonie. Nie będzie odcisków. Przynajmniej na razie. Ma też powybijane zęby i uszkodzoną szczękę, więc trochę potrwa, zanim dostaniemy odlewy zgryzu... - Wilson wbił wzrok w kobietę i podrapał się w dwudniowy zarost. - Gdybym był niespełna rozumu pomyślałbym, że ten bydlak celowo spalił sobie ręce, żeby wyprowadzić nas w pole. Kobieta skrzywiła się. - Myśli pan, że to on podłożył ogień? - Całkiem możliwe. - Wilson wziął do ręki wyszczerbiony kubek, wypił duży łyk, spojrzał na Gonzalesa i gestem poprosił, żeby dolał mu kawy. - Mówiłam panu, że nie wiem, kto to jest. - Spotkał się w tartaku z pani mężem. Zastanowiła się. - Skoro pan tak twierdzi... Nie mam nic wspólnego z interesami męża. Nie wiem, z kim się spotykał, ani po co. T. John zmarszczył brwi. - Jesteście nowoczesnym małżeństwem. On ma swoje sprawy, a pani swoje? Gonzales krzątał się przy podgrzewaczu. Otworzył śmietankę w proszku - wstrętny biały puder, który nie ma nic wspólnego z krową. - Myślimy o separacji - wyjaśniła kobieta niechętnie. - Ach tak? - Wilson ukrył uśmiech. W końcu stanął na pewnym gruncie. Jest motyw albo przynajmniej trop. Tego właśnie potrzebował. - Dowódca straży pożarnej uważa, że przyczyną pożaru było podpalenie. - Wiem. - Tartak podpalono w identyczny sposób, co stary młyn siedemnaście lat temu. Pewnie to pani pamięta? - Twarz kobiety nieznacznie się wykrzywiła. - Tak, przypuszczam, że nie zapomniała pani o tym. Odwróciła wzrok. W drżących rękach trzymała plastykowy kubek. Oczywiście, że pamiętała tamten pożar. Każdy w Prosperity pamiętał. Dla całej rodziny Buchananów była to straszliwa, bolesna strata, po której nie mogli się pozbierać. Stary Buchanan, ojciec Cassidy, zmienił się nie do poznania. Stracił kontrolę nad swoim życiem, firmą i upartą córką. - Może pojechałaby pani do szpitala, żeby na własne oczy zobaczyć poszkodowanych? Ale ostrzegam, że widok nie należy do przyjemnych. Spojrzała na niego oczami koloru mocnej whisky. Wilson przypomniał sobie, że Cassidy Buchanan jest przecież dziennikarką. - Chciałam zobaczyć męża od razu po wypadku. Lekarze powiedzieli mi jednak, że nie mogę się z nim widzieć, dopóki szeryf nie wyrazi na to zgody, bo podobno jest podejrzany. - Dobra, jedźmy, do cholery! - T. John wstał z krzesła, ale po chwili zmienił zdanie. - Najpierw jednak wyjaśnijmy jeszcze kilka szczegółów. Kobieta zesztywniała. Usiadła z powrotem na zdezelowanym plastykowym krześle. Wilson musiał przyznać, że jest całkiem niezła. Co nie zmienia faktu, że kłamie. Że coś ukrywa. Gonzales napełniał stary kubek Wilsona, a T. John sięgnął do kieszeni i wyjął plastykowy worek. W przezroczystą folię zawinięty był zwęglony łańcuszek ze spalonym medalikiem świętego Krzysztofa. Prawie nie można było rozpoznać postaci. Medalik był powyginany i poczerniały od płomieni. Cassidy otworzyła usta, ale nie westchnęła. Wpatrywała się w folię, którą Gonzales położył na odrapanym starym stole, przy którym siedziała. Ścisnęła mocniej kubek i wzięła krótki, płytki oddech. - Skąd panowie to mają? 3 - Śmieszna sprawa. Ściskał go w garści tamten facet i nie chciał wypuścić, chociaż potwornie cierpiał. Musieliśmy wyrwać mu go z ręki. Niech pani zgadnie, co wtedy powiedział? - spytał Wilson. Kobieta spojrzała najpierw na jednego, potem na drugiego mężczyznę. - Co? - Chyba wyjęczał pani imię, ale to tylko domysły, bo stracił głos. Omal nie wypluł sobie płuc, ale i tak nie wydał dźwięku. Cassidy przełknęła ślinę. Jej oczy zaszły mgłą. Wilson się nie poddawał. Może Cassidy Buchanan przyparta do muru, w końcu się ugnie. - Pewnie chce panią zobaczyć... A może widział panią w tartaku tamtej nocy? Gonzales wbił w nią ciemne oczy. Oblizała nerwowo usta i odwróciła wzrok. - Już panom mówiłam, że mnie tam nie było. - Racja. Była pani sama w domu. Nie ma pani alibi. - Wilson odwrócił się do kolegi i wziął do ręki plastykową torbę. - Zdjęliście z tego odciski? Gonzales lekko skinął głową. - Zabawne. - Wilson, nie spuszczając wzroku z kobiety, wyciągnął poczerniały srebrny łańcuszek. - Wie pani, bardzo mnie ciekawi, dlaczego prawie spalonemu mężczyźnie tak zależało na tej tandecie. Cassidy nie odpowiedziała. Wilson rzucił worek na stół i zadyndał jej przed nosem medalikiem ze świętym Krzysztofem, jak hipnotyzer wahadełkiem. - Zastanawiam się, o co tu chodzi. - Dostrzegł złość w jej wielkich oczach, ale nie odezwała się. Położył sczerniały łańcuszek na stole. Cassidy Buchanan przez chwilę wpatrywała się w zwęglony metal. Zmarszczyła czoło i z trudem przełknęła ślinę. - To wszystko? Mogę już iść? Wilson nie chciał dać za wygraną. Wiedział, że ona coś ukrywa, a przecież chodziło o największą sprawę morderstwa i podpalenia, jaka trafiła im się od dziewięciu lat i była jego przepustką do tego, żeby wygryźć Floyda Doddsa. - Nie zmieni pani zdania? - Nie. - Chociaż nie ma pani alibi? - Byłam w domu. - Sama? - Tak. - Pakowała się pani? Miała pani zamiar odejść od męża. - Pracowałam na komputerze. Godzina wejścia do komputera jest zarejestrowana, może pan sprawdzić... - Że ktoś na nim pracował albo, że skończył kursy komputerowe i potrafi się dostać do bebechów maszyny, do jej pamięci i zmienić godzinę wejścia. Niech pani zrozumie, że igra pani z ogniem. - Chwycił łańcuszek i wrzucił go do plastykowej torebki. - Ale wie pani, że niezależnie od tego, co pani zrobiła, lepiej będzie się przyznać. A jeżeli pani kogoś kryje... Cholera, nie ma pani najmniejszego powodu, żeby dać się ukarać za coś, czego pani nie zrobiła. Kobieta odwróciła wzrok. - Pani nie... nie chroni swojego męża, prawda? Nie, to idiotyczne. Przecież mieliście się rozstać. - Czy jestem oskarżona? - Na jej policzkach zakwitły rumieńce. W luźnej kurtce dżinsowej wyglądała tak, jakby w ciągu doby, która minęła od pożaru, schudła dwa kilogramy. - Jeszcze nie, ale to dopiero początek. Nie uśmiechnęła się. - Wspomniałam, że chciałabym zobaczyć męża. Wilson posłał spojrzenie Gonzalesowi. - Pani McKenzie... Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, żebym zwracał się do pani w ten sposób, bo wobec prawa nadal są państwo małżeństwem. Myślę, że to świetny pomysł. Powinna pani zobaczyć też tego drugiego faceta. Może powie mi pani, kto to jest, chociaż w tym stanie chyba nie rozpoznałaby go jego własna matka. Gonzales oparł się o drzwi. - Doddsowi się nie spodoba, że pojedziecie bez niego. - Zostaw to mnie. - Kopiesz sobie grób, chłopie. - Zadzwonię do starego Floyda. Kupisz mi ładny wieniec? - Wilson przeciągnął się na krześle. - Dodds i tak zawsze jest ze mnie niezadowolony. Gonzales próbował powstrzymać T. Johna. - Lekarze kategorycznie zabronili przeszkadzać pacjentom. 4 - Wiem, do cholery! - Wilson wziął kapelusz. - Ale im i tak nic nie przeszkodzi! Jeden facet jest nieprzytomny, a drugi... pewnie nie za długo zabawi na tym świecie. Przecież pani Buchanan jest żoną jednego z nich i chce się zobaczyć z mężem. W dodatku może nam pomóc. Pani pozwoli, pani McKenzie, idziemy. Cassidy próbowała zapanować nad emocjami. W jej umyśle mnożyły się tysiące pytań. Nie spała prawie dwie doby, a kiedy udało jej się zdrzemnąć, dopadł ją przerażający koszmar o pożarze w tartaku. Zlał się z innym potwornym ogniem, gorącym piekłem, które siedemnaście lat temu zniszczyło jej życie i życie jej rodziny. Ciałem Cassidy wstrząsnął dreszcz i ugięły się pod nią kolana... O Boże, to straszne wspomnienie... Czarne niebo, czerwone płomienie, białe rozżarzone iskry, które wzbijały się w niebo, jakby wypluwał je sam szatan, drwiąc z Boga. Zniszczenie i śmierć... Proszę, pomóż mi. Zorientowała się, że zastępca szeryfa patrzy na nią i czeka. Przypomniała sobie, że chyba mówił coś o pójściu do szpitala. - Możemy już iść? - Wybrnęła z sytuacji. O, Boże, proszę Cię, nie pozwól mu umrzeć! Łzy napłynęły jej do oczu i zawisły na rzęsach niczym krople rosy. Nie chciała jednak dać T. Johnowi Wilsonowi satysfakcji i pokazać, że jest załamana. Powinna poprosić, żeby sprowadzono adwokata, ale to było niemożliwe. Jej adwokatem był mąż, który walczył o życie. Nie pozwolono jej się z nim zobaczyć, ale lekarze poinformowali ją, jakie odniósł obrażenia. Złamana szczęka i żebra, przebite płuco, zmiażdżona kość udowa, spalona rogówka prawego oka. Ma szczęście, że żyje. Szczęście! Rzuciła ostatnie spojrzenie na zwęglony srebrny łańcuszek w plastykowym worku. Był poskręcany i wyglądał niczym zdechły wąż. Serce zabiło jej mocniej. To tylko zwykła biżuteria - przywołała się do porządku - w dodatku niedroga. Nic dla niej nie znaczy. Nic. Cassidy nie słyszała szpitalnych hałasów - szczęku wózków i naczyń, dzwoniących telefonów ani kroków. Wydawało jej się, że wszystko umilkło, kiedy Wilson otworzył drzwi do szpitalnej sali, gdzie pod sterylnie białym prześcieradłem nieruchomo leżał jej mąż. Pół twarzy, włącznie z prawym okiem, miał osłonięte bandażem. Ciało posiniaczone i pokaleczone. Przy spuchniętym nosie biegły szwy, a wokół ran na skórze żółcił się środek antyseptyczny. Na widocznej części szczęki zaczynał pojawiać się ciemny zarost. Do żył sączył się płyn z kroplówki. Cassidy poczuła mdłości. Zacisnęła zęby. A więc tak się to skończyło. Po co był wtedy w tartaku? Z kim się spotkał? Z tym człowiekiem, który umiera gdzieś w labiryncie szpitalnych sal? I dlaczego, o Boże, dlaczego ktoś próbował go zabić? Jestem tutaj - powiedziała cicho, wchodząc do sali. Żałowała, że nie może cofnąć czasu i uchronić go przed tymi męczarniami. Już dawno przestali się kochać, a może tak naprawdę nigdy nie było między nimi miłości, jednak zależało jej na nim. - Słyszysz mnie? - spytała. Nie dotknęła czystej poszwy, którą był przykryty, żeby niepotrzebnym ruchem nie przysparzać mu dodatkowego cierpienia. Zdrowe oko miał otwarte. Nieruchomo wpatrywał się w sufit. Białkówka nabrała paskudnego czerwonego odcienia, a niebieska tęczówka, ta błękitna jak niebo tęczówka, wyglądała jakby rozpuściła się w okalającej tkance. - Jestem tu z tobą. - Cassidy wiedziała, że w drzwiach stoi zastępca szeryfa. - Słyszysz? Oko poruszyło się i spojrzało w jej stronę z taką nienawiścią, że niemal odskoczyła od łóżka. Mąż przyglądał się jej przez długą, pełną napięcia chwilę. Potem odwrócił wzrok, jakby zdegustowany i znowu wpatrywał się w sufit. - Proszę cię... Nie poruszył się. T. John zrobił krok do przodu. - McKenzie? Nic. Kobieta odezwała się miękko: - Chcę ci powiedzieć, że mi zależy. - Na wspomnienie ostatniej kłótni i okrutnych słów, którymi się obrzucili, ścisnęło ją w gardle. Oko mężczyzny mrugnęło, wiedziała, że mimowolnie. Nie mógł jej słyszeć. Nie chciał. Nic się nie zmieniło. Nie chciał miłości, której ona i tak nie była w stanie mu dać. Będę przy tobie. Przypomniała sobie przysięgę małżeńską i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Ten bezwładny mężczyzna był kiedyś tak silny... Od samego początku wiedziała, że ich małżeństwo jest pomyłką, ale wierzyła, że znajdą sposób, żeby się pokochać. Myliła się. Bardzo się myliła. Czekała. W końcu oko zamknęło się. Nie wiedziała, czy mąż śpi, jest nieprzytomny, czy jak zwykle udaje, że jej nie zauważa. Wyszła ze szpitalnej sali na nogach jak z waty. Dopadły ją wspomnienia. Wspomnienia o znalezionej i utraconej miłości, o nadziejach i marzeniach, które umarły na długo przed pożarem. Wilson dotrzymywał jej kroku. - Opowie mi pani o łańcuszku z medalikiem świętego Krzysztofa? 5 Serce jej załomotało. - Nie... nie mogę. - Dlaczego? Objęła się ramionami. Mimo upału trzęsła się z zimna, jakby był listopad. - Nie należał do mojego męża. - Jest pani pewna? Nie odezwała się, bo nie miała pewności. - O ile wiem, nigdy nie miał niczego takiego. Prawdopodobnie należał do... tego drugiego mężczyzny. Tego, który go trzymał. - Czy domyśla się pani, kto to jest? - spytał Wilson. - Sama chciałabym wiedzieć - odpowiedziała skwapliwie. Nie pozwoliła myślom przenieść się w inny czas i miejsce, ku innej miłości i błyszczącemu łańcuszkowi z medalikiem świętego Krzysztofa. - Bóg mi świadkiem, że chciałabym wiedzieć. Przeszli korytarz i wsiedli do windy. Zjechali na oddział intensywnej terapii. T. Johnowi nie udało się przekonać dyżurującej pielęgniarki i lekarza dyżurnego, żeby pozwolili im zobaczyć drugą ofiarę pożaru. Wyszli ze szpitala. W palącym popołudniowym słońcu, Wilson pokazał jej fotografię zwęglonego mężczyzny. Zobaczyła twarz w pęcherzach i spalone włosy. Zamknęła oczy, bo zebrało jej się na wymioty. - Już panu mówiłam. Nie znam go. A nawet gdybym znała, nie sądzę, to znaczy nie przypuszczam... - W porządku. - Głos Wilsona był współczujący, jakby jednak był zdolny do ludzkich uczuć. - Mówiłem, że to niemiły widok. - Ujął ją pod ramię i zaprowadził na parking, do służbowego samochodu. Spojrzał przez ramię w stronę skrzydła szpitala, gdzie mieścił się oddział intensywnej terapii. Pokiwał głową. - Biedny facet. Kto to, do diabła, jest? Część pierwsza 1977 1 Więc tak żyją bogacze. Brig McKenzie rzucił dżinsową kurtkę na siedzenie wysłużonego harleya davidsona. Mrużąc oczy w ostrym słońcu, spojrzał na wypielęgnowany trawnik, który tarasami pokrywał zbocze górskie, aż do olbrzymiego domu na szczycie. Każdy pas przystrzyżonej trawy okolony był kamieniami. Ciężkie od kwiatów krzewy róż zalewały ziemię kolorami i nasycały powietrze zapachem. Zielonego dywanu Buchananów nie szpecił żaden chwast, oset ani koniczyna. Posiadłości Buchanana nie dało się porównać z domem Briga - jednoizbowym barakiem, w którym mieszkał z matką i bratem. Za stopień służyła im ustawiona na cegłach skrzynka po pomarańczach, a żwirowy podjazd porastały wysuszone zielska i trawa. Kołyszący się przy oknie frontowym metalowy szyld, na którym czas odcisnął swoje piętno, zapraszał na wróżenie z dłoni i konsultacje psychologiczne u Sunny. Jego matki. Półkrwi Indianki Cherokee, półkrwi Cyganki. Najlepszej matki, o jakiej dziecko mogłoby marzyć. Przyglądał się domowi Buchananów i nie czuł zazdrości, która trawiła jego starszego brata Chase’a. - Na Boga, Brig, musisz to zobaczyć - mówił mu nieraz Chase. - To rezydencja. Prawdziwa rezydencja, pełna służących i kucharzy. Jest nawet szofer. Wyobrażasz sobie? W Prosperity, w stanie Oregon w Stanach Zjednoczonych, najprawdziwszy szofer. Chłopie, to jest życie. - Oparty o odrapany plastykowy stół kuchenny, wyszeptał: - Wiesz, dałbym się zabić, żeby mieć taką chałupę! Na Brigu to miejsce nie wywarło wielkiego wrażenia. Wiedział, że stary Buchanan też ma zmartwienia, z którymi musi sobie radzić. Brig wpatrywał się w masywną konstrukcję z szarego kamienia i cedrowego drewna, która była domem Reksa Buchanana. Trzy wysokie piętra, spadzisty dach, okna w kształcie łuków, ozdobne okiennice i tyle kominów, że nie można ich było zliczyć. Pomnik wystawiony królowi drewna. Buchanan był właścicielem niemal wszystkiego i wszystkich w mieście i, zdaniem matki Briga, prawie bogiem na ziemi. Ale matka Briga mówiła wiele dziwnych i tajemniczych rzeczy, które go niepokoiły. Nie wierzył w astrologiczne bzdury, choć niejedna przepowiednia Sunny McKenzie sprawdziła się. To było niesamowite i przyprawiało go o gęsią skórkę. Nie chciał myśleć o swojej pięknej matce, którą mąż porzucił wkrótce po jego narodzinach. Wolał skupić się na niezmierzonych hektarach ziemi, która należała do Buchananów. Ogromny obszar był podzielony białymi płotami na mniejsze pola, na których suchą trawę skubały konie, sądząc po wyglądzie, w większości rasowe. Ich brązowa, czarna, srebrna i kasztanowa sierść lśniła w późnopopołudniowym słońcu. Zwierzęta ogonami opędzały się od much. Niepewnie stojące na nogach źrebaki usiłowały naśladować matki i skubały wyblakłą od słońca trawę. 6 Ranczo ciągnęło się kilometrami aż do podnóża gór, gdzie na ścięcie czekały grube pnie jodeł i cedrów, fundament interesu Buchananów. Samo drewno warte było fortunę. Tak, Rex Buchanan był bogatym sukinsynem. - McKenzie? Brig obejrzał się przez ramię i zobaczył wysokiego mężczyznę o wysmaganej wiatrem skórze, ostrym nosie i ciemnoszarych oczach, który wyszedł ze stajni. Ubrany był jak na rodeo. Jeden kciuk zatknął za postrzępioną szlufkę brudnych dżinsów. - Jestem Mac. - Zdjął kapelusz z głowy. Z czoła ciekł mu pot. - Szef mówił, że się zjawisz. - W głosie Maca była nieufność. Podał Brigowi zgrubiałą rękę, pewnie nią potrząsnął i nie puścił. - Jestem majstrem. Będę miał cię na oku. - Zacieśnił uścisk, sprawiając Brigowi ból. - Nie chcę kłopotów, chłopcze. - W końcu puścił jego rękę. - Sam zapracowałeś na swoją reputację w mieście i nie udawaj, że o tym nie wiesz. Szef ma dobre serce i pomaga innym, ale ja nie. Albo zajmiesz się tym, co trzeba, albo wynocha. Jasne? - Jasne. - Brig zjeżył się w środku. Powinno go śmieszyć, że nikt nie spodziewa się po nim niczego dobrego, ale nie było to wcale zabawne. Nie dzisiaj. Nie podobał mu się pomysł pracy dla Buchanana, ale nie miał dużego wyboru, zwłaszcza, że stracił już więcej miejsc pracy, niż na niego przypadało. Miał dziewiętnaście lat i kiepską opinię. Zacisnął zęby, tłumacząc sobie, że ma szczęście, że się w ogóle tutaj znalazł, ale jego buntownicza natura, nad którą nie był w stanie zapanować, mówiła mu, że popełnia największy błąd w życiu. - Dobrze. - Mac poklepał go po ramieniu. - Więc rozumiemy się. A teraz chodź, pokażę ci, od czego zaczniesz. - Ruszył w stronę stajni, a Brig za nim. - Czekam tutaj na ciebie codziennie o wpół do szóstej rano. Czasami będziemy pracować do zmierzchu - do dziewiątej, dziesiątej wieczorem. Wtedy liczą się nadgodziny. Szef płaci uczciwie, ale będziesz musiał pracować, aż cała robota zostanie skończona. Zgoda? - Nie ma sprawy. - Brig nie zdołał ukryć sarkazmu w głosie. Mac przystanął. - Nie będą to sytuacje rzadkie. W lecie pracujemy prawie całą dobę, więc nie zostanie ci wiele czasu na picie czy kobiety. - Otworzył drzwi do stajni. W powietrzu wirował gęsty kurz, który mieszał się z zapachem koni, gnoju i uryny. Przy brudnych szybach bzyczały muchy. Brig miał wrażenie, że temperatura w stajni podniosła się o pięć stopni. - Nie czarujmy się. - Mac ponownie odwrócił się do Briga i dźgnął go długim, kościstym palcem w pierś. - Słyszałem o tobie, McKenzie. Znam twoje przygody. Jak nie kradzieże, to pijatyki, jak nie pijatyki, to kobiety. Mięśnie ramion Briga napięły się. Zacisnął pięści, ale nie odezwał się ani słowem. Wytrzymał przenikliwe spojrzenie Maca. - Kobiety stąd są damami i nie potrzebują, żeby oglądał się za nimi motłoch zza płota. Stary Buchanan jednego nie zdzierży: jeśli jakiś napalony gówniarz będzie chciał się dobrać do jego córek. Nie mówiąc o tym, co zrobiłby wtedy ich starszy brat. Z Derrickiem lepiej nie zadzierać. Jest porywczy i zaborczy. Nie będzie zachwycony, że ktoś próbuje poderwać jego siostry. Panna Angela i panna Cassidy nie wchodzą w rachubę. Jasne? - Jak słońce - odpowiedział Brig drwiąco. Wcale mu nie zależało na nadętych córkach Buchanana. Kiedyś w mieście w Burger Shed, restauracji fast-food, widział jak starsza flirtowała z napalonymi chłopakami, którzy się z niej nabijali i mieli niezły ubaw. Młodsza nie była tak ładna jak jej przyrodnia siostra, ale potrafiła przejrzeć faceta. Krążyły plotki, że jest postrzelona, że bardziej lubi konie niż chłopaków i nie panuje nad niewyparzonym językiem. Poza tym była za młoda. Miała dopiero szesnaście lat. To Briga nie interesowało. Do tej pory nie miał okazji poznać córek Buchanana. Ciemnowłosa uwodzicielka została wysłana do katolickiej szkoły jakiejś tam świętej w Portland. Do domu przyjeżdżała jedynie na weekendy i wtedy paradowała przed chłopakami. A Cassidy była jeszcze naiwnym dzieckiem. Nie były w guście Briga. On lubił kobiety pociągające, porządne i z charakterem, na tyle mądre, żeby nie wiązać z nim żadnych nadziei. Nie obchodziły go kobiety bogate, bo były z nimi same kłopoty. Majętne dziewczyny, które szukały zabawy z niewłaściwymi facetami, zostawiał swojemu bratu. Chase miał pociąg do pieniędzy, drogich samochodów i bogatych kobiet. Briga to nie obchodziło. Mac wyjaśniał, na czym będą polegały obowiązki Briga: - ...jak też przerzucanie siana i pomaganie przy żniwach. Będziemy stawiać płot przy przełęczy Lost Dog, w miejscu gdzie graniczy z posiadłością Caldwella. Potem będziesz mógł pracować przy koniach. Z tego, co słyszałem, umiesz ujeździć nawet najdzikszą bestię. - Tylnymi drzwiami weszli do ciemnego budynku. Na wybiegu obok brykał narowisty dwuletni źrebak. Trzymał głowę wysoko, łapał w nozdrza wiatr, który wiał od doliny i strzygł uszami, bo nadciągała chmara much. Podreptał po suchej ziemi, zarzucił łbem, głośno zarżał i przebiegł z jednego końca wybiegu na drugi, machając ogonem niczym flagą. - Ten tutaj to Remmington... Sir George Remmington Trzeci czy jakiś tam inny. Miał być koniem panny Cassidy, ale jest cholernie narowisty. Zrzucił ją dwa tygodnie temu. Mało nie urwało jej ramienia, ale ona dalej się upiera, żeby go dosiąść. Mac poklepał się po kieszeni na piersi i znalazł zmiętą paczkę Marlboro. - Nie wiem, kto jest bardziej uparty, koń czy dziewczyna. Remmington będzie twoim pierwszym zadaniem. - Wsadził papierosa do ust, spojrzał na Briga i zapalił. Wypuścił dym nosem. - Masz pilnować, żeby panna Cassidy nie wsiadała na niego, dopóki nie będzie ujeżdżony. 7 - Mam ją powstrzymać, jeśli będzie próbowała? Mac wyszczerzył zęby i mocno się zaciągnął. - Jeżeli będzie chciała, to nikt jej nie powstrzyma. Ale miała poważny wpadek. Nie jest głupia. Poczeka. Źrebak, jakby wyczuwając, że jest obiektem zainteresowania, pogalopował na sam koniec wybiegu. Wzbił kopytami tuman kurzu i stanął dęba, wierzgając w powietrzu przednimi nogami. Mac zmrużył oczy. - To wcielony diabeł. - Poradzę sobie. - Dobrze. Mac powiedział to bez większego przekonania. Brig postanowił udowodnić mu, że się myli. Dorastał wśród koni na ranczu wuja Luke’a. Tam nauczył się fachu, ale wuj musiał sprzedać interes. Od tamtej pory Brig imał się różnych zajęć. Zawsze kończyło się tym, że tracił pracę. Nie dlatego, że źle wykonywał robotę, ale dlatego, że nie potrafił panować nad sobą i rozwiązywał problemy za pomocą pięści. Najgorzej było ostatnio u Jeffersona, zaledwie dwa tygodnie temu. Wyleciał z pracy ze złamanym nosem i pokaleczoną ręką. Jakiś facet nazwał go synem taniej indiańskiej dziwki i chciał go uderzyć. Chłopak uniknął ciosu i porządnie draniowi wlał. Złamał mu dwa żebra. Nie wniesiono oskarżenia przeciwko Brigowi, bo bijatykę widziało wielu robotników, którzy mogli zaświadczyć, że był niewinny. - Dobra, to wszystko. - Mac zgasił papierosa czubkiem starego kowbojskiego buta i wyciągnął zza drzwi stajni łopatę. - Dzisiaj możesz zacząć od sprzątnięcia stajni. - Mac łypnął złośliwie na Briga i rzucił mu łopatę. Ten chwycił ją w locie. - Dopóki będziesz robił, co ci każę, wszystko będzie w porządku. Ale jeśli dowiem się, że mnie oszukałeś, jesteś zwolniony. Brig odwrócił się, żeby wejść do stajni, ale drogę zagrodził mu chłopak niemal w tym samym wieku, co on. Był wysoki i umięśniony. Błękitne oczy patrzyły podejrzliwie na Maca. - To jest Willie. Pomoże ci. Brig wiedział, kto to jest Willie Ventura. Półgłówek z miasteczka. Chłopak opóźniony w rozwoju, którego Rex Buchanan wziął do siebie i dał pracę. Willie nie wyróżniał się wyglądem, ale zawsze był rozczochrany, chodził w brudnej koszuli i zwykle miał otwarte usta. Włóczył się po mieście, pił oranżadę w Burger Shed albo grał w bilard u Burleya, w miejscowej knajpie ze striptizem. - Willie, od tej chwili będziesz pracował z Brigiem. Wargi Williego nieznacznie drgnęły. Zmarszczył brwi. Widać było, że jest zmartwiony. - Kłopoty. - Szybko podszedł do Briga, ale unikał jego wzroku. - Nie, on teraz tu pracuje. To polecenie szefa. Willie nie wyglądał na uszczęśliwionego. Przy jego grubych wargach utworzyła się zmarszczka. - Wielkie kłopoty. Mac potarł brodę i ponownie spojrzał na Briga. - No, cóż, nic nie mogę na to poradzić. Cassidy bolało ramię, ale nie miała zamiaru się poddać. Połknęła dwie aspiryny, popiła je wodą i wybiegła z łazienki. Głośno tupiąc, zeszła tylnymi schodami i szybko opuściła dom przez szklane drzwi, żeby matka nie zdążyła jej zatrzymać. Zbiegała ze wzgórza ku stajniom, nie zważając na to, że jest szaro, prawie ciemno. Nie miało dla niej znaczenia, czy jest dzień czy noc. Chciała niesfornego konia nauczyć porządku. Na czole miała kropelki potu, bo w powietrzu, niczym klątwa, nadal wisiał popołudniowy upał. Nawet wiatr nie przynosił ulgi. Temperatura sięgała prawie czterdziestu stopni. Od gorąca zaczęły więdnąć róże, mimo że spryskiwacze nie żałowały wody suchym krzewom. Przy kranach zbierały się spragnione ptaki. Weszła do stajni. Nie zapalała światła, bo było jeszcze w miarę widno. Poza tym nie chciała, żeby matka wiedziała, że jest tutaj. Dena Buchanan wściekłaby się, że Cassidy zlekceważyła jej zakaz. Kolejny raz. Cassidy wiedziała, że Dena wolałaby, żeby jej córka była bardziej podobna do Angie, swojej przyrodniej siostry. Pięknej Angeli, za którą szaleją chłopcy. Która dba o figurę i szczotkuje długie czarne włosy aż będą lśniące. Nosi ciuchy z najlepszych sklepów w Portland, Seattle i San Francisco, gdzie czasami pracuje jako modelka. Angie Buchanan, z cerą bez skazy, wystającymi kośćmi policzkowymi, wydatnymi ustami i oczami błękitnymi jak niebo w lecie, była bez wątpienia najpiękniejszą dziewczyną w całym Prosperity. Mężczyźni za nią szaleli, a ona bezlitośnie ich zwodziła. Uwielbiała gdy ją adorowali, pożądali i odchodzili z kwitkiem. Wyglądało na to, że nawet Derrick jest oczarowany siostrą. To przyprawiało Cassidy o mdłości. Ściągnęła uprząż z haka w kantorku z narzędziami i poszła do boksu Remmingtona. W półmroku dostrzegła iskierki w jego jasnych oczach. Ten koń lubi wyzwania. Ona też. - Dobra, ty żałosny stary głupku - powiedziała najbardziej przymilnym tonem, na jaki ją było stać. - Czas, żebyś się czegoś nauczył. Wślizgnęła się przez bramkę do boksu. Źrebak wierzgnął nogą i prychnął. Jego oczy błyszczały w ciemności. 8 - Nic ci się nie stanie. - Cassidy wsunęła mu uzdę na głowę. Czuła drżenie jego napiętych mięśni, gdy zapinała uprząż. - Zrobimy sobie tylko małą przejażdżkę. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Jęknęła. Serce w niej zamarło. Odwróciła się i krzyknęła. Rozpoznała Briga McKenziego. Nowego pracownika ojca. Była zawiedziona. Słyszała o nim niesamowite historie i podziwiała jego buntowniczą naturę. Nawet przez chwilę nie przypuszczała, że i on w końcu stanie się własnością Buchanana, jak wszyscy w mieście. Był wysoki, barczysty, śniady. Jego nos nie raz musiał być złamany. Patrzył na nią, jakby zrobiła coś złego. - Co ty sobie, do cholery, wyobrażasz? - Usiłowała uwolnić ramię, ale jej się nie udało. - Właśnie chciałem cię zapytać o to samo. - Patrzył na nią błękitnymi, pełnymi wściekłości oczami. Jego wąskie usta, sprawiające wrażenie okrutnych, zacięły się. W jednej chwili zrozumiała, dlaczego tyle dziewcząt w mieście uważa go za niebezpiecznie pociągającego. - Przyszłam po mojego konia, chciałam się przejechać. - Nie ma mowy. - Myślisz, że mnie powstrzymasz? - Była onieśmielona tym, że ją dotykał i wściekła, że chce jej dyktować, co ma robić. Była zmieszana jego obecnością, ale nie miała zamiaru dać tego po sobie poznać. - To moja praca. - Pracujesz z Remmingtonem? Od kiedy? - Od wczoraj - szorstko wyszeptał jej w twarz, łaskocząc ją o wiele za ciepłym oddechem. - Twój ojciec zatrudnił mnie i mam go ujeździć. - Mój ojciec zatrudnił cię, żebyś pracował w polu. - I ze źrebakiem. - Nie potrzebuję pomocy. - Słyszałem co innego. - Więc źle słyszałeś. - Szarpnęła się i wykrzywiła, bo ból przeszył jej bark. - To mój koń i będę z nim robić, co mi się podoba. Prychnął szyderczo. - Z tego, co wiem, to ten koń robi z tobą to, co mu się podoba. - Zejdź mi z drogi - rozkazała. Roześmiał się nisko, zmysłowo, bez emocji, ale nie ruszył się. Poczuła zakłopotanie. Stał między nią a zwierzęciem i wyglądał jak najprawdziwszy na świecie kowboj, zawzięty, gotów dopiąć swego. Trzymał głowę wysoko i mrużył oczy z determinacją. Pachniał potem, końmi i skórą. Czuła od niego mdły zapach dymu. Serce zaczęło bić jej mocniej. Brig spojrzał na jej szyję, w której burzliwie pulsowała krew. Nie wiedzieć czemu, miała wrażenie, że stajnie odpływają w dal, a w całym wszechświecie istnieje tylko ona i on. Wiedziała, że jej pierś unosi się i opada o wiele za szybko. Żałowała, że jest tak cholernie gorąco. Tak gorąco, że koszula lepiła się do pleców. - Co tu robisz tak późno? - Pilnuję porządku. - Pewnym ruchem odpiął uzdę, jakby robił to już tysiące razy. Wędzidło zadźwięczało, gdy zdjął ze źrebaka skórzane pasy. Remmington potrząsnął dostojnie łbem. - Więc niedługo sobie pójdziesz? Znowu ten bezduszny śmiech. - Nie licz na to. - Otworzył bramkę i przytrzymał ją, żeby Cassidy mogła wyjść. Nie miała wyboru. - Mogę nawet tutaj nocować. - Odwiesił uprząż na miejsce. - Ale nie będziesz. - To się przekonaj - powiedział wyzywająco. Miała ochotę go sprać. Nie wiedziała tylko, jak to zrobić. Zresztą, jeśli ojciec go zatrudnił, miał pełne prawo przebywać w stajni. Chyba że kłamie... Cholera, nie kłamie. Nie jest głupi. Słyszała wiele opowieści o Brigu McKenziem. Niektóre niesamowite, inne wprost obrzydliwe, ale nikt nie zarzucał mu głupoty. Pewnie, że zrobił kilka głupstw, ale po pijanemu albo przez kobietę. Gdy Cassidy wyobraziła sobie jego bandyckie, grzeszne ciało kochające się z kobietą, jej wnętrzności zareagowały dziwnym drżeniem, żołądek się skurczył, a twarz zalał rumieniec. Od kiedy Rusty Calhoun pocałował ją za stadionem futbolowym, przyciskając plecami do twardej cementowej ściany, Cassidy zbyt wiele myślała o mężczyznach i kobietach i o rzeczach, które robią za zamkniętymi drzwiami. Rusty odważył się nawet rozpiąć jej bluzkę. Niezdarnie wsunął rękę do stanika i próbował ją pieścić, ale mu się wyrwała. Całowanie się nie było takie straszne, chociaż oboje byli niewprawnymi szczeniakami. Posunięcie się do czegoś więcej przerażało ją. Kusiło, ale wzbudzało lęk. Od tamtej pory Rusty dzwonił co wieczór, ale więcej się z nim nie umówiła. Nie była gotowa na taką rozrywkę, jakiej od niej oczekiwał. W dodatku podejrzewała, że Rusty wykorzystuje ją po to, by zbliżyć się do Angie. Wszyscy chłopcy pragnęli Angie. Dlaczego krążą jej po głowie zakazane myśli na temat Briga McKenziego? Przecież jest stary. Prawie tak stary jak jej brat Derrick. 9 Jest pracownikiem ojca. Nie ma prawa mówić jej, co ma robić. A jednak wracała wyprostowana do domu, wiedząc, że Brig odprowadza ją wzrokiem. Na tylnym ganku zrzuciła buty z nóg, weszła po schodach i wślizgnęła się do swojego pokoju, Z radia w kuchni sączyła się muzyka, a z telewizora w sypialni dobiegał łagodny głos spikera czytającego wiadomości. Znajdzie jakiś sposób, żeby przechytrzyć Briga McKenziego. Przecież nie będzie pilnował Remmingtona dzień i noc. A może będzie? Serce biło jej jak oszalałe. Zamknęła drzwi, ale nie zapaliła światła. Podeszła do otwartego okna i spojrzała w stronę wybiegów. Zmierzch malował pola odcieniami ciemnej purpury. Na wysuszonych przez słońce pastwiskach widać było tylko kilka ciemnych sylwetek koni, którym pozwolono zostać na noc na dworze. Był tam też Brig. Stał oparty o płot i wpatrywał się w jej okno. Zapalił zapałkę, która na sekundę oświetliła jego twarz, ukazując wyraźne, ostre rysy, grube czarne brwi i oczy o tajemniczym odcieniu błękitu. Wpatrując się w nią, zapalił papierosa i powoli zgasił zapałkę. Cassidy zaschło w gardle. Trzymała się okna zesztywniałymi palcami. Zagryzając wargi, patrzyła w dal, gdzie stała samotna postać, oparta o białe ogrodzenie. Z czerwonego końca papierosa unosił się gryzący dym, którego zapach mieszał się z wonią świeżo skoszonej trawy, uschniętych róż i kurzu. Noc była ciepła. Owady bzyczały niestrudzenie. Brig w ciszy palił papierosa, stojąc na straży. Był równie uparty jak źrebak, którego miała zamiar ujeździć Cassidy. Przecież nie będzie tak stał do rana. Cassidy wiedziała, że musi poczekać, żeby go przechytrzyć. Odwracając się od okna, znowu usłyszała jego niski i wymuszony śmiech, który niósł się ku odległym wzgórzom. Jed Baker zacisnął palce na rozgrzanej kierownicy nowej corvetty. Zaparkował przy Burger Shed, zostawił kluczyki w stacyjce i włączone radio. Sączył colę i patrzył na miejsce za restauracją, gdzie w cieniu trzech rozłożystych dębów ustawiono kilka stołów. Siedziała tam Angie Buchanan ze swoją najlepszą przyjaciółką, Felicity Caldwell. Strząsały keczup z frytek i leniwie popijały wodę sodową, jakby nie wiedziały, że on i Bobby siedzą w kabriolecie i im się przyglądają. Z głośników samochodu dobiegały znajome dźwięki piosenki The Eagles Hotel California, ale Jed prawie ich nie słyszał. Zmrużył oczy w słońcu. - Angie Buchanan jeszcze o tym nie wie, ale to ja pozbawię ją cnoty. - Na tę rozkoszną myśl jego oczy otworzyły się szeroko. Leniwie wstrząsnął kostkami lodu w coli. - A ja jestem papieżem - zaszydził Bobby Alonzo. Jednym łykiem dokończył swój koktajl czekoladowy i wyglądał przez szybę, nie spuszczając wzroku z Angie. Angie i Felicity. Co za para! Najstarsza córka najbogatszego człowieka w mieście i jedyne dziecko najbardziej wpływowego sędziego w okręgu. Dziewczęta śmiały się i szeptały sobie sekrety. Chichotały jak niegrzeczne dziewczynki i zgrabnie układały różowe usta na słomkach do napojów. Jed podniecał się na sam widok Angie. Niech Bobby nie wierzy, ale on zrobi to z Angie, zanim skończy się lato. - Moim zdaniem, ona już to zrobiła. - Bobby wyrzucił kubek przez okno. Trafił w pojemnik na śmieci. Płyn oblał boki plastykowego kubła. Do słodkiej kałuży od razu zleciały się pszczoły i muchy. Palce Jeda zacisnęły się na kierownicy. - Z kim? - Nie wiem, ale wygląda jakby była... napalona. - Bobby oblizał usta. - Na pewno nie jest dziewicą. - Akurat się na tym znasz. - Jed nie umiał ukryć irytacji. Sama myśl o tym, że dotykał jej ktoś inny, doprowadzała go do szału. Miała wszystko, czego szukał w kobiecie. Była ładna, miała zmysłowy uśmiech, wielkie cycki i kupę forsy. Była ukochanym dzieckiem Reksa Buchanana i niewątpliwie dziedziczką fortuny, gdy stary się przekręci, ale i bez tego była niesamowitą kobietą. Podmuch wiatru porwał serwetkę ze stołu i Angie schyliła się, żeby ją podnieść. Krótka spódniczka uniosła się, ukazując uda, które mogły mężczyznę przyprawić o obłęd. Różowy materiał czarująco podkreślił jej pupę, ukazując koronkę majtek. Na ten niebiański widok Jed aż jęknął. - Jest moja - wymruczał pod nosem. Zaschło mu w gardle, więc łapczywie pociągnął ostatni łyk napoju. Był tak napalony, że wydawało mu się, iż eksploduje. Pragnął tylko Angie. Całe mnóstwo dziewczyn zrobiłoby to z nim bez zastanowienia, ale one go nie obchodziły. Były łatwe. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik samochodu zawył, budząc się do życia, a Jed wyobraził sobie, jak by to było z Angie w łóżku. Jej czarne włosy opadałyby jak jedwabisty czarny obłok, niebieskie oczy przymykałyby się sennie, różowe usta pożądliwie i ulegle szeptałyby jego imię. Wyobrażał sobie, jak będzie się pod nim wiła, błagając o więcej i chcąc z nim robić takie rzeczy, o jakich mógł jedynie marzyć. Ruszył z parkingu z piskiem opon i we wstecznym lusterku dostrzegł, że Angie na niego patrzy. Tak, ona też tego chciała. Nie mógł się doczekać, żeby jej to dać. - Marzenie - powiedział Bobby. Jed przerzucił biegi i ruszył przez miasto. - Chcesz się założyć? Minęli stare sklepy z witrynami stylizowanymi na dziewiętnastowieczne. Zapaliło się żółte światło i Jed dodał gazu. Samochód wyjechał na skrzyżowanie, gdy światło zmieniało się na czerwone. Mignął im przed oczami stary http://www.e-szambabetonowe.edu.pl sięgająca po słuchawkę zadrżała. - Milla? Mówi True Gallagher. Obudziłem cię? - Nie - odparła zaskoczona. - Ranny ze mnie ptaszek. Najwyraźniej z ciebie też. - Właściwie to się dzisiaj nie kładłem. Zbierałem informacje dla ciebie przez całą noc i., chciałem ci je przekazać, zanim pójdę do pracy. - Całą noc? - nie chciała, żeby aż tak się dla niej zarzynał. - A poza tym... pracujesz w niedziele? - Zwykle nie pracuję - zachichotał - ale dziś mam coś pilnego do załatwienia. - Słuchaj... Strasznie mi głupio. Nie chciałam, żebyś aż tak się poświęcał. Przepraszam. To nic pilnego, mogło przecież poczekać do

dzwonisz z domu? Wyświetla mi się inny numer. - To moja komórka. - Cholera! Wiesz jak łatwo to można podsłuchać?! - Jeśli dzwoniłabym z domowego, to Rip odebrałby w drugim pokoju i właśnie nas słuchał... - No to znajdź inny sposób, ale nie dzwoń z komórki. Usłyszała Sprawdź lotniczą i wyruszyła już prosto do Boise. Diaz czekał, a serce Milli zadrżało mocno na jego widok. Miał na sobie to, co zwykle: dżinsy i te swoje buty na grubej podeszwie. Chociaż nie, była różnica: miał również narzuconą na T-shirt koszulę z długimi, podwiniętymi na przedramionach rękawami. Stał na uboczu, z dala od ludzi czekających na swoje bagaże. Wyraz jego twarzy był nieprzenikniony jak zwykle. Kilka osób rzucało w jego stronę niespokojne spojrzenia, choć Diaz nic przecież nie robił. Po prostu stał. - Czego się dowiedziałeś? - zapytała Milla niecierpliwie, stanąwszy przed nim. Przez całą drogę zastanawiała się Z niepokojem, kogo przyjdzie im spotkać i co ten ktoś będzie wiedział o porwaniach. - Powiem ci po drodze. Zarezerwowałem dla nas pokoje w