Podał wszystkim rysopis Maksa: czarne włosy, piwne oczy,

- Nie znoszę Elvisa. Przecież wiesz. To prawda. W dzieciństwie szalał z wściekłości i prawie odchodził od zmysłów, gdy Angie albo Cassidy puszczały którąś z płyt znalezionych na strychu razem z ubraniami i książkami Lucretii. Wyłączyła radio. - Co ty tutaj robisz? - Gapię się. Jak wszyscy. - Derrick podrapał się w brodę z namysłem. Miał szpakowate włosy. Kiedy był trzeźwy, był całkiem przystojnym mężczyzną, coraz bardziej podobnym do ojca. - Boże, to jedna wielka ruina. - Fakt - przytaknęła bratu. - Felicity mówiła, że Chase z tego wyjdzie. - Tak. - Głos Cassidy był pełen optymizmu. Przed bratem zawsze pokazywała się od najlepszej strony. On od początku był przeciwny jej małżeństwu z Chase’em. Cassidy zawzięła się, że nigdy nie da bratu satysfakcji z tego, że miał rację. Nawet jeżeli rozwiedzie się z Chase’em, miała nadzieję, że Derrick będzie wiedział jedynie tyle, że nie pasowali do siebie i że się od siebie oddalili. Że nikt nie zawinił, że nie było między nimi kłamstwa, podejrzliwości, a na pewno nienawiści. - Wraca do domu? - Derrick zanurzył rękę w kieszeni, szukając papierosów. - Tak. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, wypiszą go dzisiaj. - A co ty masz zamiar zrobić? - Znalazł marlboro i wsunął go w usta. - Chyba się nim zajmę. Dopóki nie wydobrzeje. To nie potrwa długo. Zajęcia rehabilitacyjne pięć razy w tygodniu przez pół roku albo rok. - Nie spodoba mu się to. - Derrick potrząsnął głową i zmrużył oczy w zachodzącym słońcu. - Kolejny raz prosisz się o kłopoty. - Potrzebuje pomocy. - Od ciebie. Jak zwykle. Wiesz, Cassidy, nigdy nie sądziłem, że jesteś... Jak to się teraz mówi? - Wazeliną. - Zapalił papierosa i zaciągnął się. Wypuścił dym nosem. - To jest chyba dobre określenie dla kobiety, która robi z siebie podnóżek. Która zrobi wszystko, żeby zatrzymać przy sobie mężczyznę. Pozwoli mu nawet deptać po sobie, gardzić i pomiatać swoimi uczuciami. A on robi, co chce, bo kobieta mu na to pozwala. Wyglądało to tak, jakby opisywał swoją żonę. Felicity była zakochana w Derricku, odkąd Cassidy pamiętała. Latała za nim w liceum, zaprzyjaźniła się z Angie, żeby być bliżej niego, aż w końcu złapała go na dziecko. Teraz, chociaż Derricka ciągnęło do Jacka Danielsa i słynął z zamiłowania do kobiet, tkwiła przy nim jako wzorowa żona. Cassidy zbyła milczeniem jego uszczypliwą uwagę. - Szukasz tutaj czegoś? - Właściwie to nie. - Zmierzył wzrokiem pobojowisko. Zerwał się wiatr i w jeepie był wyczuwalny zapach zwęglonego drewna i spalin z pracującego na wolnych obrotach silnika. - Jadę z domu. Tata i Dena wreszcie przyjechali. Opowiedziałem ojcu, co się tu dzieje, a potem pojechałem do miasta i zobaczyłem twojego grata. Pomyślałem, że powinienem się zatrzymać, złożyć ci wyrazy współczucia, czy jak to się tam zwie, i powiedzieć ci, że Dena na ciebie czeka. Cassidy westchnęła. Nie była gotowa na spotkanie z matką. Jeszcze nie. Derrick zmarszczył czoło. - Nie musisz tkwić przy Chasie tylko dlatego, że jest twoim mężem. - Oczywiście, że muszę. - On na to nie zasługuje, Cassidy. Włączyła pierwszy bieg. - Ja chyba wiem lepiej. - Wiesz, przez to, że jest unieruchomiony, przysparza mi kłopotów. - Przysparza ci kłopotów? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Chase leży w szpitalnym łóżku, połamany i poparzony, a ty mówisz, że tobie przysparza kłopotów? - Oczywiście, że tak. Musiałem zatrudnić ludzi na jego miejsce. Kilku prawników i kilka tęgich głów... - Nie śpieszyłabym się z zatrudnianiem ludzi na miejsce Chase’a. Derrick zaciągnął się papierosem. - Jest kaleką, Cassidy. Nie może mówić ani chodzić. O ile wiem, jego mózg jest prawdopodobnie martwy. Nie zdołała powstrzymać się od śmiechu, ale był to gorzki śmiech. - Chciałbyś. Zapewniam cię, że jego mózg nie jest martwy i że Chase już mówi. I zacznie chodzić szybciej, niż przypuszczasz. - Zastanów się nad tym. Nie będzie mógł wrócić do pracy, a ja nie mogę z tego powodu wstrzymywać całej produkcji. Mogę wykupić jego udziały. Ma tyle akcji, że bylibyście zabezpieczeni do końca życia. - A co z moimi udziałami? - Wiedziała, że Derrick był oburzony tym, że Cassidy była właścicielką części spółki. Wprawdzie nie była to wielka część, ale wystarczała, żeby Derrick pamiętał, że nie jest jedynym dziedzicem fortuny ojca. - Je też mogę wykupić. 96 - Po moim trupie. - Cassidy nacisnęła pedał gazu. Samochód ruszył z piskiem opon. Wymanewrowała kierownicą i wyjechała z parkingu. Nie wiedziała, dlaczego nagle zaczęło jej zależeć na kilku papierach, ale nie miała zamiaru dać się wykorzystać. Pomysł wykupienia części udziałów jej i Chase’a tak szybko po pożarze był nie na miejscu. Wyglądało na to, że Derrick chce wykorzystać katastrofę. Spojrzała we wsteczne lusterko i zaskoczyła ją zawziętość, jaką zobaczyła w swoich oczach. W Derricku było coś, co sprawiało, że stawała się opiekuńcza wobec męża, którego od tak dawna nie kochała i chciała chronić udziały, które kiedyś oddałaby bez wahania. - Przegrasz - powiedziała do złotych oczu, które patrzyły na nią z lusterka. - Zapewniam cię, że przegrasz. - Umieramy ze zmartwienia. - Denie załamał się głos, gdy w korytarzu zobaczyła Cassidy. Otworzyła drzwi i rzuciła się córce na szyję. - Przylecieliśmy pierwszym samolotem. Och, kochanie, niech ci się przyjrzę! - Odsunęła Cassidy na odległość ręki i uważnie przypatrzyła się córce. Wokół ust, na których miała jeszcze ślady brzoskwiniowej pomadki, zarysowały się zmarszczki. - Co z Chase’em? - Wszystko będzie dobrze. Na razie nie wygląda najlepiej, ale lekarze są dobrej myśli. - Cassidy! - Ojciec wyszedł sztywno na korytarz. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu. - Miło cię widzieć. - Ciebie też, tato. - Mówiła szczerze. Potwornie się bała spotkania z rodzicami, ale teraz, kiedy byli tutaj, cieszyła się, że są w domu. Chwycił ją za rękę. - Jak to znosisz? - W miarę dobrze. - Chcesz się napić? Cassidy potrząsnęła głową. I tak była roztrzęsiona. Jej wyobraźnia szalała i nie mogła zapanować nad emocjami. Potrzebowała teraz trzeźwej głowy. - Nie, dziękuję. - A ja się napiję. Dena spojrzała na niego z wyrzutem i odezwała się lekko karcącym tonem: - Rex, chyba nie powinieneś... Rex jednak nie słyszał żony, a jeżeli słyszał, to nie zwrócił uwagi na jej radę i poszedł prosto do gabinetu. - To go zabija - powiedziała Dena, gdy wchodziły do kuchni. - Te potworne stare wspomnienia... - poruszała nerwowo rękami - ...cały czas wracają. - Jej twarz nagle zrobiła się blada i stara, jakby przez całe życie toczyła przegraną bitwę. - Myślałam, że to już jest poza nami, ale nie. Wiesz, że całą drogę nalegał, żebyśmy pojechali na cmentarz? Po podróży! Nawet nie mogliśmy wstąpić do domu i przebrać się! Nie było mowy. Zaciągnął Derricka na cmentarz i spędził dwadzieścia minut na modlitwie przy grobach Lucretii i Angie. - Lekko zadrżał jej podbró-dek. Usiadła na kuchennym krześle przy oknie. Jej ramiona opadły pod ciężarem smutku, że mąż nie kochał jej tak bardzo jak pierwszej żony. - On jej nigdy nie zapomni. - Potarła długim palcem cień, który padał na płytkę na drewnianym stole. - Angie? - Lucretii. - Dena wyjęła z torebki paczkę papierosów. - Angie też nie. Były takie podobne. On... wiesz, co do niej czuł. - Zadrżała lekko. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. - Zawsze traktował ją jak księżniczkę. Była żywą repliką matki. Czasami zastanawiałam się, czy... - Przełknęła z trudem ślinę, a potem potrząsnęła głową, jakby zaprzeczając samej sobie. - Zastanawiałaś się, czy co? - Cassidy poczuła, że serce jej łomocze. - Nic... nic... - powiedziała szybko Dena, siląc się na uśmiech. Przytknęła złotą zapalniczkę do papierosa. - Myślałam, że się zmieni. Że zapomni o Lucretii - wyznała zza chmury dymu. Zamknęła zapalniczkę i westchnęła głośno. Trzymając papierosa w jednej ręce, drugą objęła się w talii. - Ale stracił Angie. To jeszcze pogorszyło sytuację. Ich wzrok spotkał się na ułamek sekundy. Oczy matki były ciemne od burzy uczuć, które nią szarpały. Cassidy zamarła. - Czasami się zastanawiam, dlaczego za niego wyszłam. - Twoja matka chyba miała dzisiaj męczący dzień. - rozległ się głos Reksa Buchanana. Wydawało się, że w kuchni zrobiło się chłodniej. - Jesteś zmęczona, Dena. Dena zesztywniała. Rex, obracając w dłoni szklaneczkę z bursztynowym płynem, uśmiechnął się smutno. - Twoja matka przeżywa ciężki okres... - Wcale nie! - Nie odróżnia fantazji od rzeczywistości. - Na miłość boską, Rex, nie mieszaj Cassidy w głowie. Ona się na to nie nabierze. Jest mądrą dziewczyną i pamięta jak było. Jak ją traktowałeś. 97 - Przestań! - syknęła Cassidy. - Co się z wami dzieje? - Potem, żeby załagodzić sytuację, podniosła ręce i powiedziała: - Nie wracajmy do tego, dobrze? Angie i ja byłyśmy inne. Tata odnosił się do nas inaczej i ja się mu nie dziwię. Rex Buchanan patrzył pod nogi. - Tato, naprawdę, ja nigdy nie chciałam, żebyś traktował mnie tak jak Angie. Bałam się, że po... że po jej śmierci zaczniesz... zmienisz się i zaczniesz traktować mnie tak jak ją. Ulżyło mi, że tak się nie stało. - To nie było sprawiedliwe! - Dena nie dawała za wygraną. - Powinien cię adorować tak samo jak... - On mnie kocha, mamo. Wiem. Nie jestem Angie i dzięki Bogu za to. - Wyjechałaś po śmierci Angie przez to, jak cię traktował. - Wyjechałam, bo przyszła na to pora. Żeby dowiedzieć się, kim naprawdę jestem. Żeby wycofać się z tej... z tej ciągłej walki. Dajcie spokój, to już poza nami. Na razie. - Dena nie lubi, gdy chodzę na cmentarz. - Rex pociągnął długi łyk drinka. - Robi z tego większe halo niż to warte. - Nie lubię, kiedy krzątasz się wokół nieżyjącej żony i martwej córki. To trwa już za długo. Nowy pożar wcale nie daje ci prawa do tego, żebyś znowu zachowywał się jak w amoku. Cały czas żyjesz w żalu po stracie Lucretii. Do tego włożyłeś żałobę po Angie, i starałam się to zrozumieć, ale to już trwa za długo, Rex, o wiele za długo. Nie będę tego dłużej znosić. - Zamrugała oczami i wyciągnęła papierosa. - Problem w tym, że jesteś zazdrosna. - Masz rację, jestem zazdrosna. Ja jej nie dorównuję, prawda? Nigdy nie byłam tak dobra jak Lucretia. Zbyt długo grałam w tę grę. Myślałam, że w końcu o niej zapomnisz, ale tak się nie stało. Jestem zmęczona wysilaniem się, żeby to zrozumieć, udawaniem, że nie boli mnie, gdy spoglądasz na jej portret, że nie wspomnę o tym, jak ignorowałeś Cassidy, gdy w pobliżu była Angie... - Mamo! - Nie mogła tego słuchać. Nie teraz, kiedy Chase walczy o życie, a Brig... dobry Boże, nie mogła wyrzucić z umysłu obrazu jego okaleczonego ciała. - To nie jest odpowiedni moment. - Cassidy ma rację. Mamy inne problemy. - Tak? Czasami nie jestem pewna. - Obejrzała się przez ramię i spojrzała pogardliwe na męża, a potem wyszła dumnie z pokoju. Rex dokończył drinka i wstawił szklankę do zlewu. - Przesadza. - Odwrócił się i posłał córce wymuszony uśmiech. - Opowiedz mi, jak się miewa Chase. Jakie są rokowania? Poinformowała go na tyle, na ile mogła. Zasugerowała, że Rex i Dena powinni go odwiedzić i porozmawiać z T. Johnem. Rozmawiali o podpaleniu, ale nie poruszyli oczywistego faktu, że obydwa pożary były podobne. Rex dokończył drinka. - Domyślają się, kim jest ten drugi mężczyzna? - Nie. - A Chase nie wie? - Mówi, że nie. - Aha. Następna tajemnica. - Potarł skroń. W jego oczach pojawił się smutek. - Willie zniknął, prawda? - Niestety, tak. Nie ma go w domu ani w pracy. - Cholera. - Obrócił szklankę w dłoniach i wyjrzał przez okno. - Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. - Willie to chuligan. - Ale nieszkodliwy. Jest naiwny. Chyba zanosi się na burzę. - Przyjrzał się w zamyśleniu ciemnym chmurom. - I nie wygląda to na letnią burzę. - Potarł kark. - Cassidy, wierzysz w przekleństwa? - W co? Nie. - O czym on mówi? Skąd ta nagła zmiana tematu? Wydało jej się to dziwne, bo w końcu nie byli sobie szczególnie bliscy. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz rozmawiali tylko we dwoje. - Dobrze. To dobrze. - Mówił łagodnie, patrząc w dal przez okno. - A ty, tato? Do czego on zmierza? - Oczywiście. - Nie wahał się ani minuty. - I chyba od wielu, wielu lat ciąży na mnie przekleństwo. Chciałbym tylko, żeby nie dotknęło ono ciebie, twojego brata ani matki. Wystarczy, że zniszczyło Lucretię i Angie. - O czym ty mówisz? - Chyba pora, żebyś dowiedziała się o mnie kilku rzeczy. Spowiedź? Teraz? Czuła, że huczy jej w uszach. - O Boże - wyszeptał niemal takim tonem, jakby się modlił. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale... - Jego palce zacisnęły się na pustej szklance tak mocno, że zadrżała mu ręka. - Zginęły przeze mnie. To wszystko moja wina. - Zamrugał szybko oczami, starając się powstrzymać łzy. - Przecież ich nie zabiłeś. - Bała się oddychać. On chyba nie chce powiedzieć, że... - Nie, celowo nie. Ale to ja je zniszczyłem. Tak samo, jakbym to ja włączył stacyjkę w samochodzie Lucretii albo przyłożył zapałkę do starego tartaku. - Łzy napłynęły mu do oczu. 98 - Ale jak? Tato, to bez sensu. - Dlatego, że nie byłem wierny. Mężczyzna zawsze powinien być wierny. Zegar dziadka w gabinecie zaczął wybijać godzinę. Rex spojrzał na zegarek. Wyglądało na to, że wziął się w garść. - Boże, zobacz, która godzina. Chyba powinniśmy jechać do Chase’a. - Chwileczkę. Co to znaczy, że nie byłeś wierny? Nie możesz powiedzieć czegoś takiego i po prostu sobie wyjść. - Chyba nie. - Spochmurniał i zamknął oczy. - To proste, Cassidy. Zdradzałem Lucretię. Miałem inne kobiety. Na jednej mi naprawdę zależało. Nie tak, jak na Lucretii, bo nie kochałem tych kobiet, ale na tej jednej mi zależało. - Chodzi ci o mamę? - Cassidy skręciły się wnętrzności. Zamknął oczy. Jego wargi poruszały się lekko, jakby się modlił. - Nie. - Wykrzywił usta. - To o kogo? - Co za ironia - powiedział Rex i odstawił pustą szklankę na stół. - Tą kobietą, na której mi zależało i do której chodziłem, gdy czułem się samotny była Sunny McKenzie. 14 Niebo nabrało grafitowego koloru. Ciemne chmury przesłoniły słońce, jednak lepki upał nie dawał za wygraną. Cassidy prowadziła samochód tak, jakby od tego zależało jej życie. Jakby dzięki temu, że samochód ojca zostanie w tyle, to, co usłyszała przestanie być prawdą. W jeepie było gorąco. Parne letnie powietrze było ciężkie od nadciągającego deszczu. Cassidy się spociła. Serce waliło jej jak młotem. Nie chciała wierzyć. Czuła odrazę. Milion razy na minutę jej myśli krążyły wokół ciemnych zakamarków, do których nie śmiały się zbliżyć. O brudną szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu i ściekając zostawiały na niej ślady. Cassidy nie chciało się włączać wycieraczek, chociaż ledwie widziała wąski sznur samochodów na krętej drodze. Jej ojciec miał romans z Sunny? Z matką Chase’a i Briga. Od której odszedł mąż, bo miał wątpliwości, czy to on jest ojcem jej dzieci. To tylko plotki. Domysły. To, że Rex Buchanan sypiał z Sunny wcale nie znaczy, że jest ojcem... o Boże! Zaschło jej w gardle. Poczuła smak żółci w ustach. Przez lata nauczyła się reagować powściągliwie, patrzeć oczami dziennikarki i nie angażować się emocjonalnie w wiadomości, niezależnie od tego, jak były straszne, przerażające i potworne. Chociaż współczuła ofiarom przestępstw i wypadków, potrafiła obiektywnie zrelacjonować każde wydarzenie. Potem, późno w nocy w domu, mogła się zwierzyć Chase’owi, dać upust emocjom, ale kiedy była na wizji czy pisała reportaż, umiała opanować wściekłość i smutek. Jednak kiedy chodziło o jej własną rodzinę, nie była w stanie zachować wewnętrznego spokoju. Kiedy ojciec przyznał się do romansu z Sunny, zaparło jej dech w piersiach. Chociaż próbowała dowiedzieć się od niego czegoś więcej, zamknął się w sobie jakby nagle pożałował, że wyznał jej prawdę. Wymówił się, że musi iść na górę i zobaczyć, co dzieje się z matką. Jakby go to obchodziło! Może to był tylko pijacki bełkot. Od lat podejrzewała, że ojciec ucieka w alkohol przed rzeczywistością, przed problemami, z którymi nie miał odwagi się zmierzyć. Pił whisky, żeby omamić umysł. Podobnie traktował spowiedź. Wierzył, że jest w stanie usunąć wszystkie jego grzechy. W jej głowie pojawiały się coraz to nowe mroczne myśli. Wślizgiwały się niczym jadowite węże, przed którymi nie mogła uciec. Jeśli Rex był z Sunny podczas swojego pierwszego małżeństwa, to może być ojcem Chase’a. Albo Briga. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Zacisnęła dłonie na kierownicy i zwolniła pedał gazu, bo zbliżała się do zakrętu. Gdyby był ojcem Chase’a na pewno wyznałby to córce i nie dopuściłby, żeby spotykała się z mężczyzną, który może być jej przyrodnim bratem. Na miłość boską! Przyrodnim bratem! Może Rex nie wiedział. Może myślał, że Frank McKenzie naprawdę jest ojcem Chase’a. Miała pełno śliny w ustach. Pokręciła kierownicą i zjechała na pobocze. Podwozie jeepa ukryło się w wysokiej, wyschniętej trawie. Opony zapiszczały na żwirze. Samochód zatrzymał się. Cassidy otworzyła drzwi i wyskoczyła z auta. Podbiegła do rowu i zwymiotowała. Zawartość jej żołądka wylądowała w chwastach i śmieciach przy drodze. - Boże, to nie może być prawda - wyszeptała i otarła usta grzbietem dłoni. Uklękła, Poczuła, że grube krople deszczu padają jej na kark i ramiona. Może to nie Chase. Jeżeli Rex jest ojcem któregoś z McKenziech, to raczej Briga. Przecież Frank McKenzie odszedł od Sunny kilka dni po narodzinach Briga. To wtedy zaczęły krążyć plotki, że ojcem jej syna jest kochanek. To dla Briga Rex robił wszystko, co mógł. Zatrudnił go, kiedy nikt inny nie dałby Brigowi nawet czarnej owcy do pilnowania. Znowu zaczęła zbierać jej się w ustach ślina. Wypluła ją i znowu zwymiotowała. Tylko nie Brig! Boże, tylko nie Brig!. Ale jeśli Rex jest ojcem Briga, to chyba należy mu powiedzieć, że jego syn umiera w szpitalu. Sunny też 99 miała prawo odwiedzić go po raz ostatni. Cassidy pochyliła się, ale nie zwymiotowała. Łzy płynęły jej po twarzy. Całe jej życie legło w gruzach. Nawet jeśli Brig ani Chase nie są synami Reksa, nic już nie będzie takie samo. Klęcząc, odchyliła się do tyłu i usiadła pośladkami na piętach. Deszcz padał jej na twarz. Ojciec i Angie? Ojciec i Sunny? Świat zaczął wirować. Wzdrygnęła się. Pociemniało jej w oczach, jakby miała stracić przytomność. Znowu ją zemdliło. Pochyliła głowę nad suchą trawą. Nie! Nie! Nie! Łzy paliły ją w oczy. Zwymiotowała i wytarła sobie nos grzbietem dłoni. Wstała powoli. - Weź się w garść - powiedziała sobie, ocierając usta. Splunęła na ziemię. - To nie koniec świata. Ale właśnie tak się czuła. Było zimno. Bardzo zimno. Sunny nie mogła się ogrzać. Miała dreszcze. Przez chłopców. Jej synów. Wirowały jej przed oczami obrazy jak byli dziećmi, chłopcami, a potem młodymi mężczyznami. Przystojni. Muskularni. Dobrze się zapowiadający. Briga nie widziała od lat. Jeszcze wcześniej niechętnie oddała Buddy’ego. Chase od dawna jej nie odwiedzał. Liczyła na niego, ale w głębi duszy wiedziała, że pewnego dnia się od niej odwróci. Dawno temu wejrzała w jego serce. Starała się nie czuć żalu. Przecież miał prawo opuścić matkę i związać się z żoną. Potarła rękami cienkie bawełniane rękawy koszuli, mając nadzieję, że dzięki temu zrobi jej się cieplej. Była naiwna. Wiedziała, że zaufała niewłaściwym ludziom. Mimo że patrząc im w oczy, wiedziała o nich wszystko. Rex Buchanan był pomyłką. Sunny była młoda i zauroczona. Jej mąż, Frank McKenzie, dobry i porządny mężczyzna, chciał jedynie zjeść ciepły obiad po powrocie z pracy i w spokoju oglądać telewizję. Miał jasnoniebieskie oczy, które były zwierciadłem szczerości. Nie stawiał jej wielkich wymagań. Nigdy nie podniósł na nią ręki, nigdy nawet na nią nie krzyknął. Był porywczy, ale panował nad sobą. Dopóki sobie nie wypił. Wtedy Frank McKenzie z sympatycznego robotnika tartaku zmieniał się w okrutną bestię z muskularnymi ramionami. Wtedy uprawiał hazard. Stawiał część wypłaty na walkę kogutów albo psów. I wtedy się kłócili. Frank wracał śmierdzący dymem, trocinami i krwią, z błyskiem w oku, gdy wygrywał albo ze zmarszczkami goryczy wokół ust, gdy przegrywał. Zdarzyło się to kilka razy. Wtedy stawał się wcielonym diabłem, ziejącym nienawiścią jak jej ojciec. Sunny gardziła słabością Franka. Wierzyła, że życie każdego stworzenia jest święte i nie mogła w milczeniu znosić, że jej mąż pije, robi zakłady i przygląda się walkom zwierząt wyszkolonych do zabijania się i okaleczania. Krzyczała na męża tylko wtedy, gdy tam chodził. Walki zwierząt nie tylko były nieludzkie, ale i nielegalne. Sunny wielokrotnie dzwoniła do władz. Za każdym razem likwidowano miejsce walk, ale po kilku tygodniach wynajdowano nową polanę albo jedną ze starych szop, którymi usiane były podnóża gór. Nigdy nie przypuszczała, że może być niewierna. Chociaż nie była kobietą religijną, przysięga małżeńska była dla niej święta i miała zamiar jej dotrzymać. Nie chciała zakochać się w Reksie Buchananie. Zresztą on w niej też nie. Ale stało się. Gwałtownie. Namiętnie. Grzesznie. Owocem pożądania był syn. Z powodu tego pożądania jej małżeństwo się skończyło. Była przekonana, że byli sobie przeznaczeni. Że tak im było pisane. Rex nigdy by jej nie poznał i nigdy nie przekroczyłby zakazanej linii, gdyby nie zbieg okoliczności. Na trzydzieste piąte urodziny kilku pracowników podarowało mu, w formie żartu, zaproszenie na wróżenie z ręki i przepowiednie Sunny McKenzie. Sunny wypisała je kredkami na kartonie, przekonana, że to tylko dla żartu, że pośmieją się z niej i tyle. Wiedziała, że noga Reksa Buchanana, pana wszystkiego w Prosperity, nigdy nie postanie w jej rdzewiejącym baraku na brzegu strumyka Lost Dog. Potrzebowała pieniędzy i tylko dlatego zgodziła się. Włożyła zaproszenie do koperty i zalakowała ją purpurową pieczęcią. Dwa miesiące później Rex nieśmiało zapukał do jej drzwi. Była zaskoczona i zadowolona. Zaprosiła go do środka i ujęła jego silne ręce w swoje dłonie. Natychmiast zobaczyła jego duszę. Czasami dusza była ukryta pod wieloma warstwami dobrze ułożonej osobowości, ale z Reksem było inaczej. Jego ręka była ciepła, uścisk silny, a palce zdolne do czułości i przemocy. Gdy wpatrywała się w jego zniewalająco niebieskie oczy, od razu wyczuła, że jego żona jest zimna i oschła. - Nie jest pan szczęśliwym mężczyzną. - Nie wierzę w to. - Wiem. Próbował uwolnić ręce z jej dłoni, ale trzymała go mocno, bardzo zaabsorbowana tym wpływowym mężczyzną. - Ale nie jest pan szczęśliwy. - Oczywiście, że jestem. Dlaczego miałbym nie być? Puściła jego rękę. - Kocha pan swoją żonę i syna, ale nie jest pan szczęśliwy. - Zauważyła, że jego oczy stają się wąskie i że rumieniec złości zalewa mu szyję. - Od dawna nie jest pan szczęśliwy. - Przecież pani nic o mnie nie wie. - Czuję smutek i podejrzliwość. - Kto to załatwił? Roy? Nie, Harold. Zakładam się, że to Harold, prawda? - Nie dawał za wygraną. Sunny nie 100 odpowiedziała. Chwycił ją za ramiona i popchnął do tyłu, lekko nią potrząsając. - To Harold Curtain, prawda? Co za idiota! Niech diabli wezmą tego nadętego drania. Powinienem go zwolnić... - On nie ma z tym nic wspólnego. Mówię panu prawdę prosto z serca. - Jest pani szalona. - Przyszedł pan do mnie - powiedziała po prostu. Jego palce, które mocno wbijały się w jej ciało, rozluźniły uścisk. - Przyszedł pan do mnie dlatego, że jest pan nieszczęśliwy. Dlatego, że chce pan znaleźć sposób, żeby zmienić stosunki między panem i żoną, zrobić coś, żeby pana pokochała, obdarzyła zaufaniem i zechciała z panem sypiać. Wstrzymał oddech i zacisnął pięści. - Nie wie pani... - Wiem, co pan zrobił. W noc poślubną i... i jak pożar... spalił jej suknię. - Dobry Boże... - wyszeptał Rex. Złość ustąpiła miejsca zadziwieniu. - Ale przecież nikt nie wie... - Rozejrzał się nerwowo po pokoju, jakby się obawiał, że ktoś może ich usłyszeć. Krew pulsowała mu w szyi. Ledwie poruszał ustami. - Lucretia tu była. Boże, ona się pani zwierzyła. - Nigdy nie rozmawiałam z pana żoną. - Ale ona obiecała i kazała mi przysiąc, że nie pisnę słówkiem... - Widzę ból w pana oczach, Reksie Buchananie. - Na miłość boską, co się tu dzieje? - Cofnął się i wpadł na krzesło. Jego wiara w Boga zachwiała się. - Chce pan poznać przyszłość? Zawahał się. - Mówiłem już pani. Nie wierzę w czary. To wszystko...to tylko stek bzdur. Co tydzień chodzę na mszę. - Jego głos był bliski histerii. Wycelował kciukiem w swoją pierś. - Ja wierzę w Boga. - Wiem. Widzę w pana oczach, że jest pan pełen wiary. To, co robię, nie ma nic wspólnego z Bogiem ani z szatanem. Ani z ciemnością, której tak się pan obawia. Nie ma tutaj Lucyfera. Ja nie jestem czarownicą. - Mam nadzieję! - Nie potrafię nawet wytłumaczyć tego, co widzę. Wzdrygnęła się. - Jeżeli chce pan z powrotem pieniądze... - Nie. Proszę je zatrzymać. I tak nie ja za to płaciłem. To tylko żart kilku facetów. Głupi żart. - Więc skoro jest już zapłacone, dlaczego nie chce pan spojrzeć w przyszłość? - Uśmiechnęła się, próbując go ośmielić, bo ten bogaty mężczyzna był przybity poczuciem winy. - Może to panu pomoże. Zobaczyła na jego czole kropelki potu. Wyczuła, że się boi. - Jeśli pan w to nie wierzy, to nic się nie stanie od tego, że pan posłucha. Przecież to tylko żart, prawda? Niewinny żart. Ich wzrok spotkał się. Sunny dostrzegła, że Rex się waha. Przyglądała się jego walce z demonem, który mocno trzymał go za serce. Wyprostował się i przysunął krzesło. Odzyskał panowanie nad sobą. Znowu był bogatym mężczyzną, który ma władzę. Uśmiechnął się pewnie. - Jasne. Dlaczego nie? Może być zabawnie. Usiadł znowu na krześle, wyciągnął pewnie rękę, a Sunny ujęła ją w swoje dłonie. Od razu poczuła ciepło i niespożytą energię, która pulsowała w jego krwi, karmiona poczuciem winy i pokusą, żeby przekroczyć linię pomiędzy dobrem a złem. Trawił go ból. Obraz był tak jasny, jakby na powierzchni wody było zaledwie kilka zmarszczek. Poczuła jego smutek. - Żona pana nie kocha - powiedziała bez ogródek. Współczuła mu. Chciał cofnąć rękę, ale tego nie zrobił. - To kłamstwo. - Kiedyś jej na panu zależało, ale coś się stało w noc poślubną. - Sunny zobaczyła jedwab, kwiaty i krew, zmiętą pościel i wannę w kształcie serca. Była pewna, że czuje się winny. Przeszłość osłonił ciemny, brzydki welon. Była tego tak pewna, jakby była z nim w hotelu w jego noc poślubną. - Zrobił pan coś... - Nie. Ona... - Myśli pan, że pana odrzuciła, bo... - Skuliła się, gdy zobaczyła pełne przemocy zachowanie pijanego Reksa i młodą, przerażoną Lucretię. Potem przed oczami Sunny pojawiła się skorupa, w której Lucretia ukryła swoje serce. - Och, starał się pan to odpokutować - wyszeptała. Żałowała, że nie może ulżyć mu w męczarniach, ale wiedziała, że nikt nie jest w stanie mu pomóc. - To nie tak! Sunny nie sprzeczała się, nie powiedziała, że widziała, jakie tortury przeszła jego dusza i jakie rany powstały w jego sercu, gdy odrzuciła go żona. Pod maską twardych mięśni, dumy i ciętego języka Sunny zobaczyła innego człowieka. Delikatnego mężczyznę spragnionego miłości. Zranione, niezrozumiane serce, takie jak jej. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Ich wzrok spotkał się. Czuła, że Rex drży. Czuła, że jej serce bije gwałtownie: - Ona nigdy pana nie pokocha, ale będzie miał pan z nią jeszcze jedno dziecko. Zmarszczył brwi. 101 - Tylko jedno? - Tylko jedno z nią, ale będą też inne. - Nie! - Rex wyrwał rękę z jej dłoni, jakby nagle poparzył się w palce. Zerwał się na równe nogi i podszedł do drzwi. - Ja kocham moją żonę. - Był wstrząśnięty. - Słyszy mnie pani? Kocham ją! I zawsze będę kochał! - Wiem - odpowiedziała uprzejmie. - To wszystko... - machnął zamaszyście w stronę stołu. - ...nic nie znaczy, to tylko jakaś sztuczka. Pewnie kazano tak pani powiedzieć. Tak było, prawda? Wciągnął w to panią Harold i chłopaki z tartaku. Nie miała ochoty się sprzeczać. Przejrzała go na wylot. Widziała wszystko. - Moja żona mnie kocha. Naprawdę. - Skoro pan tak twierdzi... - Cholera, w ogóle nie wiem, co ja tu robię! - Chwycił za klamkę. - Zastanawia się pan nad swoim życiem. - To tylko żart, jasne? Jakiś cholerny żart. Wszyscy się pośmiali i wystarczy. - Pchnął mocno drzwi i wybiegł z baraku. Drzwi trzasnęły w odrapaną biało-różową ścianę baraku. Wróci. Był zaintrygowany. Sunny była pewna, że Rex Buchanan wróci, tak samo jak tego, że po nocy nastaje dzień. Nie miała zamiaru temu przeszkodzić. Zjawił się niecały miesiąc później. Rozmawiali, pili kawę, słuchali muzyki i przepowiedziała mu przyszłość. On drwił z jej przepowiedni, ale się uśmiechał. Zaczął odwiedzać ją częściej. Sunny widziała siebie w jego przyszłości. Wiedziała, że jeśli mu się nie oprze, będzie z nim związana przez całe życie. Nie potrafiła mu się oprzeć. Zaczął przychodzić do niej regularnie. Zjawiał się tylko wtedy, gdy była pewna, że będą sami. Rozmawiali całymi godzinami. W nieskończoność mogła słuchać opowieści ze świata bogactwa i władzy i dyskutować o tym, co dzieje się poza Prosperity, w kraju i na świecie. Rex miał o wiele szersze horyzonty niż jej mąż i interesował się wieloma rzeczami. Chociaż wiedziała, że stąpa po niepewnym gruncie, nie mogła się powstrzymać. Nie chciała. Walczyła z uczuciem do Reksa, nie mogła jednak zmienić przeznaczenia. W nocy przez długie bezsenne godziny leżała u boku chrapiącego Franka. Tęskniła za mężczyzną, który nie był dla niej. Wpatrywała się w małe okno baraku i w milczeniu przeklinała pokusę, której nie była w stanie się oprzeć. Frank był dobrym człowiekiem, solidnym pracownikiem, który - o ile sobie nie popił - nie podnosił głosu. Uważał Rocky’ego Marciano za Boga, Marilyn Monroe za najseksowniejszą kobietę na świecie i nie mógł się do-czekać dnia, kiedy będzie go stać na czarno-biały telewizor. Rex był dobrym człowiekiem, mądrym pracodawcą. Nigdy nie przestanie uwielbiać swojej żony. On i Sunny nie mogą być razem. Była żoną mężczyzny, który nie uznawał rozwodów. On był mężem kobiety, którą ubóstwiał. Z niecierpliwością wyczekiwał dnia, kiedy Lucretia mu przebaczy, chociaż Sunny wiedziała, że taki dzień nigdy nie nadejdzie. Na początku lekceważyła pożądliwe myśli. Nie chciała się przyznać, że go pragnie. Ale z czasem zaczęła nasłuchiwać delikatnego dźwięku silnika jego samochodu na podjeździe, wypatrywała go w tłumie ludzi w mieście i czuła, że serce zaczyna jej mocniej bić, gdy słyszała znajome pukanie do drzwi. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego ją fascynował. Jej uczucia były spontanicznie i dzikie. W snach widziała twarz Rexa. Gdy kochała się z Frankiem, wyobrażała sobie, że to Rex przywiera do niej swoim ciałem. Palił ją wstyd, ale nic nie mogła na to poradzić. Wierzyła w przeznaczenie. Wiedziała, że losu nie da się przechytrzyć. Toteż nie sprzeciwiła się, gdy pocałował ją po raz pierwszy w obskurnym małym baraku. Poddała się, gdy popchnął ją delikatnie na kanapę. Kochał się z nią gwałtownie, bez czułości. Jak wygłodniały mężczyzna, któremu dano pierwszy posiłek. Sapał, dotykał jej wszędzie i wciskał się w nią głęboko. Wiedziała, że popełnia błąd. Wiedziała, że ryzykuje wszystkim, co ma. Jednak małżeństwo z Frankiem nie dawało jej satysfakcji. Nie byłoby jej żal, gdyby straciła barak, chociaż był jej domem. Rex odwiedzał ją często i przynosił jej prezenty - złotą bransoletkę, pierścionek z turkusem, nową jedwabną suknię, ale Sunny ich nie przyjmowała. Nawet kwiaty, które od niego dostawała, nie pozostawały w domu. Zakładała błyskotki od niego tylko wtedy, gdy byli razem. Kwiaty rozsiewały zapach tylko dopóki nie wyszedł. Rozpinał perłowe guziki pięknej sukni, której nikt inny nie widział. Gdy odchodził, musiał zabierać ze sobą wszystko, co przyniósł. Nie chciała przyjąć zapłaty, choćby nawet małego wyrazu uczuć, za to, że się z nim kochała. Bo wiedziała, że on jej nie kocha. Gdy go dotykała, czuła jego pragnienie, a nawet wdzięczność. Ale nie zależało mu na niej tak, jak na swej uwielbianej żonie. A Sunny nie chciała być dla niego dziwką. Będzie go kochać, ciesząc się z romansu, dopóki Rex się nią nie znudzi. Obiecała sobie, że wtedy pozwoli mu odejść. Gdy Rex po śmierci Lucretii poślubił Denę Miller, Sunny omal nie umarła z bólu. Chociaż wobec prawa była mężatką, w rzeczywistości była wolna - Frank od niej odszedł. Jednak Rex znalazł sobie inną kobietę. Nigdy nie czuła się bardziej zdradzona. Od tamtej pory upłynęło prawie czterdzieści lat. Sunny wpatrywała się w ściany maleńkiego szpitalnego pokoju, w którym Chase postanowił ją zamknąć. Był schludny i porządny, w odcieniu pastelowej zieleni. Miał wbudowane 102 regały na książki, dwuosobowe łóżko, stolik i kolorowy telewizor i był o wiele ładniejszy niż stary barak położony na skrawku ziemi przy Prosperity. Ale to nie był jej dom. I nigdy się nim nie stanie. Okno było otwarte. Powietrze pachnące różami wpadało do pokoju pomiędzy ozdobnymi stalowymi kratami, które miały kojarzyć się z dziełami sztuki, choć założone były dla bezpieczeństwa. Przez cały zeszły tydzień każdego ranka wyglądała przez okno. Patrzyła na wysokie siatkowe ogrodzenie za wypielęgnowanymi trawnikami, przyciętymi rododendronami i rzędami dębów i czuła, że zbliżają się kłopoty. Obserwowała słońce wschodzące ponad grzbietami gór, widziała pierwsze złote promyki, odbijające się w porannej mgle i przebiegał ją po plecach zimny dreszcz. Wiedziała, że jej synowie są w niebezpieczeństwie. W myślach widziała pożar, który zniszczył tartak. Obrazy płomieni i śmierci były bezładne, jakby jej umysł zaćmiły fale migoczącego gorąca i czarny dym. Wzdrygnęła się znowu. Chciała stąd uciec. Nie było z nią tak źle, jak twierdzili. To prawda, że częściej miała wizje, które były wyraźniejsze, ale gdy mijały, wiedziała, kim jest i dlaczego ją tutaj zamknęli. Zdrada Chase’a była trucizną dla jej duszy. Ufała mu, wierzyła w niego, myślała, że pragnie dla niej i dla siebie tego, co najlepsze. Ale okazało się, że jest inaczej. Stała się dla niego ciężarem, gdy zaangażował się w interesy Buchanana. Przestał odwiedzać ją tak często jak kiedyś i nie mógł jej spojrzeć w oczy, bo myślał o tym, żeby ją oddać, żeby się jej pozbyć. Nie musiałby już tłumaczyć, że ta zwariowana kobieta mieszkająca w baraku przy strumyku jest jego matką, nie musiałby jej zabrać do nowego pięknego domu. Rex też się od niej odwrócił. Nie miała ani dzieci, ani kochanka, pomyślała więc, że czas odejść z tej ziemi. Wykrzywiła się, gdy spojrzała na nadgarstki. Blizny były prawie niewidoczne na ciemnej skórze. Będzie nosić te blizny niczym ordery za udział w wojnie. Wojnie, w której będzie walczyć do ostatniego dnia swojego życia. Ale tutaj nie mogła walczyć. Musiała się stąd wydostać. Często śniła o ucieczce. Zeszłej nocy we śnie wyglądała przez okno, za którym roztaczała się przyszłość. Zobaczyła siebie, biegnącą po znajomych polach i stającą twarzą w twarz z demonami przeszłości. Tymi, które ją zwiodły. Uśmiechnęła się ponuro. Stawi czoło im wszystkim. Niedługo. To tylko kwestia czasu. - To cię chyba zainteresuje. - Gonzales rzucił na biurko T. Johna osmalony portfel. - Nie martw się, zdjęliśmy odciski palców. Zobacz, co jest w środku. T. John odstawił kubek z kawą i wziął do ręki nadpalony przedmiot. - Nieznajomego? - Już niedługo przestanie być nieznajomym. - Gonzales uśmiechnął się szeroko. Podszedł do okna i wyjrzał z pierwszego piętra biura na parking, gdzie na słońcu smażyły się samochody osobowe, ciężarówki i motory. - A to co? - Wilson otworzył to, co zostało ze skórzanego portfela i przerzucił palcem spalone banknoty, w większości setki. Ponad tysiąc pięćset dolarów i coś, co kiedyś było prawem jazdy. - Z jakiego to stanu? Z Alaski? - Na to wygląda. Sprawdzamy. Jeśli w dokumencie było zdjęcie, zniszczył je pożar. Brakowało kilku cyfr, ale to wystarczało, żeby przy współpracy z Wydziałem Komunikacji Alaski ustalić tożsamość mężczyzny, który umierał na oddziale intensywnej terapii w klinice Northwest. - Skontaktuj się z policją i dowiedz się, czy nie znaleźli porzuconego samochodu na numerach z Alaski. Albo w ogóle jakiegoś porzuconego samochodu. Mógł wynająć wóz tutaj albo kupić jakąś bryczkę, skoro miał tyle kasy. Sprawdź w wypożyczalniach samochodów. Zobacz, czy nie brakuje samochodu w wypożyczalniach w Portland i... - przyjrzał się dokumentowi, mrużąc oczy, ale adres się spalił... we wszystkich większych miastach Alaski. - Robi się. Wysyłamy to do laboratorium kryminalistyki w Portland, żeby zobaczyć, czy da się to zrekonstruować. Dobrze. W końcu coś się ruszyło. Prawie każdy w mieście miał alibi na tę noc, gdy wybuchł pożar, a zwłaszcza ci, którzy znajdowali się na początku listy podejrzanych: Rex Buchanan, Dena Buchanan, Felicity i Derrick Buchanan, Sunny McKenzie, Bobby Alonzo, nawet rodzice Jeda Bakera. Sprawdził. Jedynymi osobami, które nie miały dowodu na swoją niewinność była Cassidy i dwie ofiary pożaru. Szukanie sprawców było mordęgą. - Skąd to, do cholery, wytrzasnąłeś? Myślałem, że chłopaki skończyli już przeszukiwać tartak? - Zmarszczył czoło, patrząc na nadpalony portfel. Gonzales uniósł ręce nad głowę i przeciągnął się. - To jest właśnie dziwne. Od takiego jednego. Wilson zadarł głowę i spojrzał ostro na Gonzalesa. Skoczył mu puls. Gonzales się nim bawi. Gówniarz. Uwielbia takie gierki. - Od kogoś stąd? - Tak. Mieliśmy szczęście. - Jak to? - T. John oparł się na krześle, aż zatrzeszczało. Założył sobie ręce za głowę i czekał. - Nasz człowiek popił sobie u Burleya. Ktoś nazwał go idiotą, więc się wkurzył. Zasunął mu prawy sierpowy w szczękę. - Kto... kto to, do cholery, jest nasz człowiek? - T. John tracił cierpliwość. 103 - To jest właśnie ciekawe. Portfel nieznajomego znaleziono w tylnej kieszeni spodni Williego Ventury. - Gonzales uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby, których miał nieprzyzwoicie dużo. - Tak, szefie, wygląda na to, że wiejski idiota będzie musiał nam cholernie dużo wyjaśnić. Cassidy wyłączyła komputer i pokręciła głową. Dotarła do domu po prawie godzinnej jeździe w deszczu. Wzięła długą kąpiel i wypiła szklaneczkę wina, zanim się położyła. Jednak nie mogła zasnąć. W jej umyśle krążyły obrazy Briga, Chase’a, Reksa, Sunny i Deny. O wpół do piątej przestała walczyć z bezsennością. Wstała i napisała na komputerze plan artykułu, a potem pojechała do redakcji. Włączyła światła, nastawiła ekspres do kawy i zaczęła przeglądać stare pliki. Wydrukowała wszystko, co znalazła na twardym dysku na temat pożaru, w którym przed laty zginęła Angie. Jej też nie dawała spokoju myśl, że pożar sprzed lat i ten ostatni mają ze sobą coś wspólnego. Policja twierdziła, że podpalenia dokonano w podobny sposób. Poza tym obie posiadłości należały do jej ojca. Chase nie chciał nic powiedzieć, więc postanowiła przeprowadzić dochodzenie na własną rękę. Szczegóły pierwszego pożaru już znała. Zebrała je wkrótce po tym, Jak przeprowadziła się z powrotem do Prosperity. Teraz zapisze w komputerze uwagi o każdym najmniejszym dowodzie i wszystkie hipotezy na temat pożaru w tartaku. Wydało jej się, że słyszy kroki. Odwróciła się, ale nikogo nie było. Weź się w garść - powiedziała sobie, ale nie mogła otrząsnąć się z wrażenia, że ktoś ją śledzi. Może to przez Chase’a. Wiedziała, że jest niespokojny. Ten, kto podpalił tartak, nadal jest na wolności.... Spojrzała przez ramię i upewniła się, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Co wiedziała o pożarze? Chase pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, zwłaszcza ostatnio. Był znany ze swojej pracowitości. Derrick zawsze wyrzucał mu, że nie poświęca Cassidy wystarczająco dużo uwagi, że podlizuje się staremu, że jest pracoholikiem. Cassidy domyślała się, że był tam sam. W tartaku nie było nocnej zmiany. Nie było nawet strażnika ani psa. Chase często powtarzał, że najlepiej pracuje mu się w nocy, gdy wszyscy, również sekretarka, pójdą do domu, gdy nie dzwonią telefony, a do biura nie przychodzą ludzie i nikt mu nie przeszkadza. Ale tym razem skłamał. Może wcześniej też kłamał? Czuła się zdradzona, ale starała się być obiektywna. Ten drugi mężczyzna na pewno był z nim. Zagryzmoliła czystą kartkę papieru firmowego, który zawsze miała pod ręką. Na kartce w linie narysowała wielki znak zapytania. Brig? Choć była przekonana, że Chase był ze swoim bratem, wiedziała, że musi spojrzeć na wszystko bez emocji i uprzedzeń. Mógł się przecież spotkać z kimś innym. Ale z kim? Czy podpalaczem był umierający mężczyzna, a może to Chase zdecydował się podpalić tartak? A może ktoś zupełnie inny? Zwolniony pracownik, który chciał się zemścić na Buchananie? A może to jakieś osobiste porachunki? Może to ktoś, kto nienawidzi Chase’a? Albo Reksa? Albo kogoś innego, kto nazywa się Buchanan? Uderzała w kartkę ołówkiem z gumką. Próbowała sobie wyobrazić, co zdarzyło się tamtej nocy. Czy było to podpalenie, czy może próba zabójstwa? Ta straszna myśl poraziła ją niczym prąd. Czy ktoś celowo chciał zabić Chase’a? Dostała gęsiej skórki na rękach. Omal nie spadła z krzesła, gdy otworzyły się drzwi. Okazało się, że to dziennikarze i sekretarki, które lubią zjawiać się w pracy kilka minut wcześniej. Pomachała ręką fotografowi, który wszedł do redakcji razem z recepcjonistką. - Dalej - wyszeptała do siebie. Nie ma czasu na załamywanie rąk. Przeszukała teczki z dokumentami, znalazła prasową kopię policyjnego raportu i zrobiła sobie kserokopię. Gdy wróciła do biurka, czekał na nią Bill Laszlo. Był wysoki i smukły. Widać było po nim, że co tydzień biega czterdzieści kilometrów, czym się bardzo szczycił. Ostatnio stał się ekspertem od ćwiczeń i diety tłuszczowej. Przez ostatnie dwa lata schudł dwanaście kilogramów, co dowodziło słuszności jego filozofii. - Unikasz mnie - zarzucił Cassidy. - Skąd. Po prostu jestem zajęta. - Skoro tak twierdzisz... - Miał na sobie wykrochmaloną, białą koszulę, czarne spodnie, szelki i krawat. Nie wyglądał na przekonanego. - Mam napisać artykuł o pożarze i dochodzeniu. - Wiem. Widziałam zapowiedź w ostatnim numerze. - Chciałbym z tobą porozmawiać. - Oparł się biodrem o jej biurko. - Nic nie wiem o pożarze. Uśmiechnął się szeroko, ukazując pociemniałe od papierosów zęby, chociaż rzucił palenie kilka lat temu, kiedy dostał bzika na punkcie zdrowia. - Czy to znaczy to samo, co bez komentarza? http://www.endometrium.biz.pl trzymała dumnie uniesioną. Ledwie zamknęły się za nią drzwi, gdy zadzwonił telefon na biurku Milli. Szefowa Poszukiwaczy oklapła na swoje krzesło, mechanicznie naciskając przycisk „odbierz". - Halo, tu Milla. - Cześć, złotko. Masz dzisiaj czas na wesoły lunch? To była Susanna Kosper, ginekolog-położnik z małego szpitala w Meksyku. Ta sama, która odbierała poród Justina. Życie bywało dziwne: Susanna i Rip, jej mąż, tak bardzo polubili Meksyk i jego mieszkańców, że osiedlili się w El Paso. W ten sposób mogli mieszkać w Stanach, ale bardzo blisko swojej ulubionej kultury. Co najmniej dwa razy do roku wybierali się na zwiedzanie różnych regionów Meksyku. Susanna bardzo starała się nie tracić kontaktu z Millą. A to było

gęstej zrudziałej już trawy stały kwietniki z jaskrawoczerwonymi chryzantemami. Więcej doniczek z roślinkami stało po obu stronach schodków prowadzących na zabudowany ganek. Ktoś w domu - najprawdopodobniej Rhonda - miał dobrą rękę do roślin. Milla z przyjemnością wyobraziła sobie, jak Rhonda pieczołowicie przesadza kwiaty, odcina uschnięte liście i martwe gałązki. Sprawdź 95 - 7 - O Boże. Diaz. Pamiętała słowa True, w które zresztą uwierzyła: Diaz był mordercą. Nie wątpiła w to ani trochę. Powinna była się tego spodziewać. Przecież True powiedział jej kilka godzin temu: rozpuść wiadomość, a Diaz sam cię znajdzie. Ona wykrzyczała to w knajpie pełnej ludzi: nagroda za informację o Diazie. Tymczasem facet był w pobliżu. Może nawet to słyszał. Może powinna się zdziwić, że przyjazd tutaj zajął mu aż trzydzieści sześć godzin; mógł przecież czekać na nią wczoraj rano. A potem przypomniała sobie, że ludziom w knajpie podała swoje prawdziwe nazwisko: Milla Edge. Nie „Milla Boone", jak zazwyczaj się