ogarneła ja sennosc.

ucichło nagle. - Idziemy - warknał Monty. Korytarz tak¿e był pusty, oswietlony tylko kilkoma lampami. Znikad nie dobiegał brzek naczyn, szmer rozmów czy odgłos kroków na schodach... nic nie maciło tej martwej, przera¿ajacej ciszy. Monty wepchnał Kylie do apartamentu, wszedł za nia i zamknał drzwi na klucz. - No, no - powiedział, rozgladajac sie wokół. - Nic sie tu nie zmieniło, prawda? - Usmiechnał sie lubie¿nie. Okrutnie. W tym usmiechu czaiła sie przera¿ajaca obietnica. - Spedzilismy tu razem sporo czasu. Całkiem sporo. Kylie znowu ogarneły mdłosci. - Nie pamietam. - Nie? - Spojrzał na nia uwa¿nie i usmiechnał sie drwiaco. - Wielka szkoda, nie sadzisz? Mo¿e powinienem ci przypomniec? O Bo¿e, to jej szansa. Jesli starczy jej odwagi i opanowania. Tak, trzeba troche w sobie pogrzebac, przypomniec sobie te dawna Kylie, dziewczyne z jajami, która nie zawahała sie przed niczym, ¿eby dostac to, czego chciała. http://www.endometrium.biz.pl/media/ Marla omal nie zerwała sie na równe nogi. Opanowała sie z trudem, chwytajac za krawedz stołu. - Nie. To ja z nim porozmawiam. Mysle, ¿e ju¿ czas, abym zaczeła sama załatwiac pewne sprawy. Zapadła pełna napiecia cisza. Przerwał ja smiech Aleksa. - Brawo! - wykrzyknał z drwiacym entuzjazmem i zaklaskał w dłonie. - Co za stanowczosc! To własnie Marla, jaka pamietam! Eugenia zmarszczyła brwi. Nick oparł sie wygodniej w swoim krzesle. Cissy przewróciła oczami. - Mo¿e zadzwonisz do niego jutro rano? - zasugerował Alex. - Zrobie to - powiedziała Marla, zastawiajac sie, jak

wiem, ¿e jezdziłam. Myslałam nawet, ¿e mo¿e ty i ja... na ranczu... - Urwała, widzac zdumienie na twarzy Cissy. - ¯artujesz? - Cissy potrzasneła głowa ze smiechem. - Teraz to ju¿ naprawde przesadziłas! Przecie¿ ty sie boisz koni! Podobno spadłas z konia w dziecinstwie. Prawda? - Cissy spojrzała pytajaco na ojca. Sprawdź wybiegła zapłakana Vianca. Przyciskała do biodra małego Ramóna i próbowała uspokoić krzyczące dziecko, chociaż sama wyglądała tak, jakby miała zaraz zemdleć. - Co się tu dzieje? - zapytał Shep. W drodze do domu usłyszał, że ktoś wezwał karetkę na ten adres, adres, który on sam znał na pamięć. Szybko zawrócił i nawet nie pomyślał o własnej rodzinie. - Madre, och, biedna, biedna madre. Ona jest... - Vianca zupełnie się załamała, kiedy z domu wybiegło dwóch sanitariuszy. Na noszach leżała przywiązana Aloise Estevan. Jej twarz była blada, kościste palce kurczowo ściskały różaniec, usta wypowiadały cichą modlitwę. Vianca biegła za sanitariuszami i Shepowi serce się krajało na widok biednej dziewczyny. Wciąż mocno przytulając do siebie swojego bratanka, próbowała złapać matkę za rękę, podczas gdy sanitariusze wsuwali nosze do karetki, a gapie szeptali między sobą: 127 - Madre... och, Dios, Madre... Sanitariusze zatrzasnęli drzwi karetki i wsiedli do wozu. Zawyła syrena i błysnęły kolorowe światła. Czerwonobiały pojazd ruszył z piskiem opon.