stanie mu powiedzieć. - Posłuchaj, przepraszam, że o niczym ci nie powiedziałam.

spojrzał na Marle nienaturalnie powiekszonymi zrenicami. 317 - Tak, wiem, ¿e wygladam teraz troche inaczej, ale to dlatego, ¿e miałam powa¿ny wypadek - wyjasniła pospiesznie. - Teraz jestem ju¿ prawie zdrowa. Conrad zmarszczył brwi. - Obciełam włosy, ale... - Nie jestes Marla. - Conrad oderwał od niej wzrok i spojrzał gniewnie na Nicka. - A ty nie jestes moim zieciem. - Znowu popatrzył na Marle podejrzliwie przez grube szkła. - Marla... była tu niedawno... z me¿em. - Nie, tato, nie byłam tu jeszcze. Nie moge mówic za Aleksa, ale... - Była tu, do diabła. Ty tu nie byłas - powiedział dr¿acym ze złosci głosem, gniew zaczerwienił jego twarz. - Jestes intruzem, niczym wiecej. Jak zawsze. Ty te¿. Nikt was tu nie prosił. - Wskazał na parapet, na którym stały zdjecia Marli, Aleksa i Cissy. Koło nich stał oprawiony w złocona ramke portret Jamesa zrobiony wkrótce po urodzeniu. - To jest Marla i jej rodzina. http://www.estetyczna-med.info.pl/media/ Tak! Tak! Słysze was! Rozumiecie? - Zawołaj lekarza! - powiedział Alex. - Nareszcie. Mo¿e w koncu wyjdzie z tej spiaczki. - Był bardzo podekscytowany. Scisneło ja w gardle na mysl o tym, ¿e ten me¿czyzna, jej ma¿, kocha ja, choc ona nie pamieta nawet, jak on wyglada. - Chcesz powiedziec, ¿e słyszała nasza rozmowe? - W głosie Eugenii brzmiała nuta przera¿enia. - No... chyba tak... W pokoju zrobiło sie cicho, jakby oboje bezgłosnie wypowiadali ostrze¿enia albo wymieniali znaczace spojrzenia. Marla powoli rozluzniła palce. Usłyszała, jak ktos cicho podchodzi do łó¿ka. - Marla? - powiedział łagodnie Alex. - Kochanie,

Puscił ja i wielkimi krokami poszedł do swojego gabinetu. By odkryc, ¿e jego rewolwer zniknał z szuflady. Pod Marla ugieły sie nogi. Chwyciła sie poreczy, usiłujac opanowac strach. Musi wytrzymac w tym domu jeszcze tylko kilka godzin. Ale teraz ma przynajmniej bron. Jutro zabierze dzieci i wyjedzie. Sprawdź oddali nad wzgórzami przetoczył się grzmot. Pokonały ostatnie wzniesienie. Potem, kiedy Shelby zacisnęła palce na cuglach, zdenerwowana klacz zaczęła zwalniać, aż wreszcie, potrząsając łbem, szła stępa szlakiem, który opadał w kierunku odnogi rzeki, na najdalej wysuniętym na północ skraju rancza. Na rudym grzbiecie lśnił pot. Słychać było łopot skrzydeł nietoperzy. W powietrzu mieszał się zapach kurzu i dzikich kwiatów. Odnogę rzeki porastały dęby; ich ciemne sylwetki wydawały się przytłaczające i złowrogie. Shelby zmrużyła oczy i wśród ciemności rozglądała się za Nevada. Cały czas trzymała kciuki i po cichu modliła się, żeby tu był. - Proszę - szeptała do wtóru oddechom klaczy i stukotu jej podków. A potem zobaczyła czerwony czubek zapalonego papierosa, latarnię wśród pogrążonych w cieniu drzew. - Udało ci się. - Głos Nevady przenikał wprost do jej serca. - Oczywiście, że tak. - Przerzuciła nogę nad grzbietem konia i zeskoczyła na ziemię. - Mówiłam, że przyjadę. Ostatni raz zaciągnął się papierosem, upuścił go i rozgniótł obcasem. - To nie jest dobry pomysł.