Wilson powoli odwinął z papierka gumę do żucia. Patrzył na kominek, ale Cassidy podejrzewała, że kątem oka obserwuje Chase’a. - Wyjaśnijmy to. Chciał się pan spotkać późno w nocy w tartaku z facetem, którego nigdy wcześniej pan nie widział, żeby porozmawiać o sprzedaży interesu. - Albo kupieniu od niego drewna. - Z tego, co mi wiadomo, Rex Buchanan traktuje pana jak syna. Pracuje pan po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo. Wielu ludzi myśli, że tartak jest dla pana ważniejszy niż wszystko inne, nawet rodzina. I nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, chce pan go sprzedać? - Sprzedać można zawsze, jeżeli cena jest korzystna. - A co by na to powiedział pański teść? - Nad tym się nie zastanawiałem. - Ale przecież on pana wspierał, pożyczył panu pieniądze na studia, zatrudnił pana w kancelarii jako adwokata, a potem zrobił pana starszym wiceprezesem zarządu. Dał panu więcej niż własnemu synowi. - Wcale nie więcej. Nawet nie tyle samo. Ale prawie. Rex bardzo ceni moją fachowość. - A pan za jego plecami kombinuje i myśli o sprzedaży swoich udziałów? - Tak. - Spojrzenie Chase’a było zimne jak lód. - Dlaczego? Cholera, nie jestem biznesmenem, tylko przedstawicielem wymiaru sprawiedliwości, ale to nie ma sensu. Cassidy zamarła. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Chase rozważa możliwość sprzedaży udziałów. Nie w noc ich ostatniej kłótni. - Może chciał pan wyjechać? - drążył prokurator. - Opuścić miasto z powodów rodzinnych? - Chwileczkę... - przerwała Cassidy, ale Chase podniósł rękę, żeby ją uciszyć. - To sprawa osobista i nie ma nic wspólnego z tartakiem. Krew się w niej wzburzyła. Nie miał prawa z nikim o tym rozmawiać. Nawet z policją. - Mam nadzieję, że wszystko się ułożyło? - Wszystko się ułożyło - powiedział Chase bez urazy. T. John chwilę się zastanawiał, a potem wzruszył lekko ramionami, jakby pytając: Kto zrozumie miłość? - Dobrze. Niech będzie. Cassidy wiedziała, że on się nie podda, że wycofuje się tylko na chwilę. Założył nogę na nogę i objął rękami kolano. - Więc pan i Baldwin jesteście szefami wielkich firm. Do diabła, Dan jest uznanym prawnikiem. I co? Żaden z was nie pamiętał, że na spotkanie w sprawie interesów należy się ubrać w wyprasowaną koszulę, garnitur i zabrać teczkę? - To nie było oficjalne spotkanie. - A jakie? - Niezobowiązujące. Wilson zmarszczył brwi. - Pan to powiedział. Dla mnie to wszystko brzmi jak żart. - Na miłość boską, nie jesteśmy na Wall Street. Codziennie ważniejsze rzeczy załatwia się na kortach tenisowych albo na polach golfowych. Nie zawsze trzeba być oficjalnym, przynajmniej dopóki nie zapadną żadne decyzje. A to były rozmowy wstępne. Już powiedziałem, że mogły się skończyć tak, że przetwarzałbym jego drewno. Cassidy przyglądała się mężowi. Patrzyła, czy się poci albo denerwuje. Ale nie zauważyła nic niezwykłego. Twarz miał bez wyrazu, prawie znudzoną. Zdrową rękę trzymał na poręczy krzesła. Nie stukał palcami, nie miał tików nerwowych, które świadczyłyby, że jest zdenerwowany. T. John podrapał się po jednodniowym zaroście. - O czym rozmawialiście? - Prawie o niczym. Gdy tylko wszedł, przedstawiłem mu warunki. - Nie chciał obejrzeć tartaku? Wie pan, maszyn, upewnić się, czy wszystko działa prawidłowo, sprawdzić listy pracowników, żeby zobaczyć, czy przychodzą do pracy na czas i nie wychodzą wcześniej? Przyjrzeć się, jak pracują brygady, jak zwozicie ciężarówkami drewno i jak je rozładowujecie, jak tniecie materiał? - O tym rozmawialibyśmy później. Gdyby się zdecydował na kupno tartaku, a ja chciałbym go sprzedać. Po co tyle zachodu, jeżeli mogło stanąć tylko na tym, że kupię od niego trochę drewna? Jego interesowały jedynie warunki i cena. - Chase rzucił Wilsonowi świdrujące spojrzenie. - To nie byłby wcale taki wielki interes. Zastępca szeryfa zastanawiał się. - Myśli pan, że osoba, która podpaliła tartak, chciała zabić Baldwina? - Nie mam pojęcia. - Bo inaczej wygląda to na nieprawdopodobny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? - Nie potrafię panu nic powiedzieć.

skorupie i nie chcesz wpuścić nikogo do... - To nie fair - przerwała mu Milla. - Nie można oczekiwać od człowieka czegoś, czego on nie ma ochoty ofiarować. Nie poświęcę ci ani minuty mojego czasu, jeżeli ta minuta mogłaby zaważyć na możliwości uzyskania jakichkolwiek informacji o Justinie. - A jednak poświęciłaś czas na kolację z Susanną i Ripem. - To zupełnie co innego i doskonale wiesz, o czym mówię. Jeżeli musiałabym odwołać tę kolację w ostatniej chwili, bo pojawiło się coś ważniejszego, Kosperowie nie byliby na mnie wkurzeni. Ani nawet zdenerwowani. Jesteśmy przyjaciółmi, ale nasze drogi tylko czasami się przecinają. Nie są ze sobą połączone. - Z tego, co mówisz, wynika, że nie możemy nawet być przyjaciółmi. - Chyba niezupełnie o to ci chodzi - prychnęła. an43 179 - Twarda jesteś - uśmiechnął się szeroko mimo zdenerwowania. - Ale ja lubię wyzwania. - Nie jestem żadnym wyzwaniem. A to nie jest żadna tania http://www.exspres-przewozosob.com.pl/media/ obserwowały Millę z ciekawością. Jednak zanim doszła do ich stanowiska, otworzyły się drzwi po lewej i stanął w nich David. Wysoki, postawny, wyglądał jeszcze korzystniej niż dziesięć lat wcześniej. Wiek dodawał wielu mężczyznom uroku, a David z całą pewnością do nich należał. Jego twarz była teraz twardsza, bardziej zdecydowana, tylko w kącikach oczu widać było kilka zmarszczek, a ramiona zdawały się cięższe niż kiedyś. - Millo - powiedział z uśmiechem, wyciągając do niej rękę. Uśmiechał się tak pięknie jak jego syn, którego Milla oglądała nie dawniej niż wczoraj. Ten uśmiech potrafił rozjaśnić każdą twarz. - Wyglądasz wspaniale - z jego niebieskich oczu promieniowało ciepło. - Proszę, wejdź do środka. Przytrzymał jej drzwi i wpuścił do wewnętrznego korytarza, z

potoku. Do przodu sunęli bardzo żwawo, ku brzegowi - mozolnie, cal po calu. Zakole potoku zbliżało się... szybko. Zbyt szybko. Wyglądało na to, że miną zakręt i nie dadzą rady dotrzeć do wolniejszego nurtu. Milla zawyła nieludzkim głosem, gdy desperacki kop adrenaliny pchnął ją do przodu; płynęła już prawie równo z Diazem. Mężczyzna, an43 Sprawdź Jedynym pewnym wyjściem z sytuacji było zabicie Diaza i Milli Boone. Diaza, ponieważ to on stanowił bezpośrednie, poważne zagrożenie - i Milli, bo przecież ta kobieta wciąż będzie wynajmować kolejnych ludzi, aż wreszcie któremuś z nich się powiedzie. Pavon nie miał pojęcia, jak udało się jej powiązać jego nazwisko ze sprawą porwania. Ktoś musiał puścić farbę pomimo wpływów i zabiegów Gallaghera. Usunięcie tych dwojga zapowiadało się na subtelną i delikatną grę, przynajmniej z Diazem. Kobieta powinna być łatwiejszym celem - zostawi ją sobie na koniec. Może nawet pokaże jej przed śmiercią, co potrafi prawdziwy mężczyzna. Aaa, wymyślił dla niej idealny koniec! Kiedy on sam już z nią skończy, podaruje jej ciało dla sprawy. Taki mały akt dobrej woli z jego strony Zarechotał na samą myśl, po