poprawianiem ułożenia płatków.

Długa, głęboka cisza. Tammy podciągnęła się na najbliższą gałąź, usiadła na niej i wbiła wzrok w twarz dziwnego intruza. To było jakieś wariactwo. Charles odkrył nagle, że po jego lakierkach paradują mrówki, zaczął więc gwałtownie strzepywać je i deptać. To wyrwało Tammy z odrętwienia. - Pan wybaczy, ale one są pod ochroną – powiedziała tonem salonowej konwersacji. - Jesteśmy na terenie parku narodowego. Tutaj mrówki mają większe prawa niż pan. Ambasador zaklął, odsunął się, odkrył, że wszedł w jeszcze większą gromadę mrówek, zaklął ponownie, rzucił niepewne spojrzenie na księcia, a gdy ten nic nie powiedział, wzruszył ramionami i wycofał się do samochodu. On już spełnił swoją powinność, więcej nie można od niego żądać. Człowiek nie po to zostaje ambasadorem, by wystawać pod jakimś drzewem i narażać się na ukąszenia mrówek. - Poprosiłem panią o... - zaczął Mark, lecz Tammy przerwała mu: - Pamiętam, o co pan prosił, ale nie rozumiem, o czym pan mówi. Tak, oczekiwał jakiejś wykrętnej odpowiedzi. Czego in¬nego można spodziewać się po kobiecie, która nie przyje¬chała na pogrzeb siostry ani nie zainteresowała się osiero¬conym siostrzeńcem? Gdyby nie przepisy, Mark w ogóle nie chciałby jej widzieć, tylko natychmiast zabrałby małego do kraju. Na samą myśl o tym, jak zaniedbano Henry'ego, ogarnęła go wściekłość. - Gdyby utrzymywała pani przynajmniej luźny kontakt z opiekunką chłopca, wiedziałaby pani, że chcę zabrać dziecko, ale potrzebuję na to pani zgody. Przyglądała mu się, jakby miała do czynienia z kimś nie¬spełna rozumu. - Z jaką opiekunką? - Niech pani nie utrudnia, tylko podpisze papiery i będzie po sprawie - warknął z furią, nie panując dłużej nad gniewem. - I tak pani na nim nie zależy. Miała pani sprawować nad nim pieczę, a zostawiła go pani na pastwę losu! Gdyby nie to, że opłacałem opiekunkę, chłopiec trafiłby do domu dziec¬ka. Jest pani jeszcze gorsza niż pani siostra i matka. Takie osoby powinno się wsadzać do więzienia... - urwał nagle, ponieważ zrozumiał, że to go donikąd nie zaprowadzi. - Przepraszam, nie chciałem pani urazić - wydusił z siebie z trudem. - Potrzebny mi jest tylko pani podpis. Ja zabie¬ram Henry'ego, a pani pozbywa się kłopotu na zawsze. - Jakiego Henry'ego? Tego już było za wiele! Nawet nie pamiętała imienia chłopca? Miał ochotę udusić ją gołymi rękami. - Pani siostrzeńca. - Ja nie mam siostrzeńca. Zaskoczyła go tą odpowiedzią. - Oczywiście, że pani ma! - Oczywiste jest to, że mnie pan z kimś pomylił. Owszem, mam siostrę, ale kiedy cztery lata temu ostatni raz widziałam Larę, jechała z jakimś milionerem na Lazu¬rowe Wybrzeże i z całą pewnością nie zamierzała rodzić dzieci. Za nic nie chciałaby stracić figury. Siostrę mam, sio¬strzeńców mieć nie będę. A teraz, jeśli nie ma pan nic prze¬ciwko temu, wrócę do swojej pracy. - Sięgnęła po wiertarkę. http://www.ith.com.pl - O, przepraszam! Ubieram się całkiem odpowiednio. Tyle tylko, że to miejsce nie jest odpowiednie dla mnie. Zirytował się. - Owszem, jest! To, że mówisz potoczną angielszczyzną i chodzisz po drzewach, nie ma nic do rzeczy. Jesteś naj¬bliższą krewną księcia. - Ale samą księżną nie jestem. Jeśli odczuwasz brak takiej kobiety, zaproś z powrotem Ingrid. Aż ją skręca... - Ingrid? Niech idzie do diabła! - wybuchnął. - Aż tak źle to jej nie życzę - powiedziała powoli Tam¬my. - Po co miałabym to robić? Zapadła cisza, a panujące między nimi napięcie stało się nie do zniesienia. Dawno już minęła pora rozpoczę¬cia kolacji, lecz do salonu nikt nie wchodził. Dominik czekał za zamkniętymi drzwiami, przyklejając do nich ucho, co oczywiście było poniżej godności głównego kamerdynera - ale czego się nie robi dla dobra sprawy? Za nic w świecie nie wszedłby teraz do środka i nie przerwałby rozmowy. Teoretycznie nie było czego przerywać, ponieważ za drzwiami panowało milczenie. Tammy wpatrywała się w Marka błyszczącymi oczami, oczekując odpowiedzi na swoje pytanie, a on nie znajdował słów. Faktycznie, czemu miałaby źle życzyć Ingrid albo ja¬kiejkolwiek innej kobiecie? Żadna nie mogła z nią rywali¬zować, żadna nie mogła się z nią równać, pomyślał. Uświadomił sobie, że wciąż trzyma ją za ramiona, a Tammy wcale nie próbuje odsunąć się od niego. W końcu był tylko człowiekiem... Mężczyzną. Przyciągnął ją do siebie i pocałował.

- No proszę, Sayre. Dzięki za fatygę. Sayre zignorowała brata, co było najlepszą linią postępowania wobec niego. - Na dole wpadliśmy na Tima Caroe - powiedział Beck. - W takim razie wiecie już tyle, ile ja. - Chris spojrzał na siostrę. - Huff o ciebie pytał. - Wiesz może dlaczego? - Nie mam bladego pojęcia. Myślałem, że ty mi powiesz. - Nie. - Może ma to coś wspólnego z twoim nagłym, zainteresowaniem fabryką. - Powiedziałam przecież, że nie wiem. Na tym zakończyli rozmowę. Zajęli miejsca w poczekalni, starannie omijając się wzrokiem. W końcu Beck wstał i oznajmił, że idzie poszukać automatu z przekąskami. Sayre odrzuciła ofertę, że przyniesie jej jakiś napój. - Pójdę z tobą - rzekł Chris i wyszedł wraz z Beckiem, pozostawiając ją w poczekalni sam na sam z jej strachem przed wizytą u Huffa. Nie mogła sobie wyobrazić skruszonego ojca, ale z drugiej strony, nigdy wcześniej nie zajrzał śmierci w oczy. Czyżby stojąc nad przepaścią i spoglądając w dół, przeraził się piekła, które na niego czekało? Czy w obliczu wiecznych mąk i potępienia, jakie były mu pisane, chciał prosić ją o wybaczenie i obiecać zadośćuczynienie za wszystkie krzywdy? Jeżeli tak, tracił jedynie czas. Sayre nigdy mu nie wybaczy. Siedziała samotnie w poczekalni, gdy pielęgniarka zaanonsowała, że może teraz odwiedzić ojca. Poprowadziła Sayre w kierunku łóżka, na którym leżał Huff, podłączony do mrugającej i popiskującej w regularnych odstępach maszynerii. Do nosa biegły rurki doprowadzające tlen. Leżał z zamkniętymi oczami. Pielęgniarka wycofała się dyskretnie. Wpatrując się w twarz Huffa, Sayre nie mogła pojąć, jak ten człowiek, który dał jej życie, zdołał tak kompletnie zniszczyć miłość córki do siebie. Pamiętała czasy, gdy była małą dziewczynką i z utęsknieniem wyczekiwała jego powrotu po pracy. Oznajmiał swoje przybycie głosem, który dudnił w przestronnych korytarzach domu, wypełniając go witalnością, której brakowało podczas jego nieobecności. Huff był sercem, które pompowało życie, dobre lub nie, w całą rodzinę. Pamiętała, że najmniejszy znak, iż ojciec ją zauważył, był dla niej cenniejszy niż prezenty, jakie dostawała pod choinkę. Pielęgnowała jego nikłą aprobatę niczym najcenniejszy skarb. Chociaż czasami Huff ją przerażał, kochała go kiedyś z całego serca, z bezmiernym oddaniem. Wtedy jednak spoglądała na niego oczami dziecka, ślepymi na jego nieprawość. Chwila, w której wreszcie przejrzała, była najboleśniejszym, odzierającym z iluzji doświadcze-niem w jej życiu. Stała koło łóżka przez kilka chwil, zanim zorientował się, że tu jest. Otworzył oczy i uśmiechnął się, wymawiając jej imię. - Dobrze się czujesz? - spytała. - Po tym, jak nafaszerowali mnie prochami... - Twój stan jest stabilny. Ciśnienie, puls i tak dalej. Skinął głową w zamyśleniu, ledwie słuchając. Patrzył na nią uważnie. - Walczyłem z matką o twoje imię, Sayre. Uważałem, że jest głupie. Dlaczego nie Jane, Mary albo Susan. Ona jednak nalegała i teraz cieszę się, że to zrobiła. Pasuje do ciebie. Sayre nie chciała oddać się razem z Huffem wspomnieniom. Byłaby to obrzydliwa hipokryzja. - To musiał być nieduży zawał, inaczej nie byłbyś teraz w takim dobrym stanie - przywołała Huffa do rzeczywistości. - Widzę, że stałaś się specjalistką od chorób serca - rzucił uszczypliwie. - Nie, ale mam duże doświadczenie ze złamanymi sercami. Potrząsnął głową, jak gdyby chciał powiedzieć: „Celny strzał". - Jesteś twardą, bezduszną kreaturą, Sayre. - Uczyłam się od najlepszych. - Rozumiem, że to aluzja do mnie. Twoja matka... - Nie przywołuj w tej rozmowie matki, zwłaszcza po to, by wywołać we mnie poczucie winy, że śmiałam się tobie sprzeciwić. Nie jestem słodką, uległą kobietą, jaką była ona. Nie sądzę, żeby spodobało jej się to, kim się staliśmy. - Pewnie masz rację. Może z wyjątkiem Danny'ego. On by się jej podobał. Cieszę się, że nie było jej z nami, gdy go składaliśmy do grobu. - Ja również. Żadna matka nie powinna być zmuszona grzebać swoje dziecko. Spojrzał na nią zwężonymi oczami. - Pewnie w to nie wierzysz, Sayre, ale ja też opłakuję Danny'ego. Naprawdę. - Kogo próbujesz przekonać, Huff? Mnie czy siebie samego? - W porządku, nie wierz mi. Mam jednak wiele powodów do zmartwień. Najpierw Danny, a teraz Chris i te wszystkie podejrzenia. - Chris... ? O czym ty mówisz? - Panno Hoyle. Do pokoju weszła pielęgniarka, żeby przypomnieć o nieprzedłużaniu wizyty. Sayre skinęła głową, nie trudząc się korygowaniem własnego nazwiska. - Nie przejmuj się nią - powiedział Huff, gdy salowa wyszła. - Nie odważy się wyrzucić cię stąd. Problem w tym, że Sayre nie mogła się doczekać, żeby wyjść. - Wyzdrowiejesz, Huff. Nie sądzę, żeby piekło było już gotowe na twoje przybycie. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Szatan zapewne doceniłby przeciwnika. - Szatan nie jest dla ciebie żadnym przeciwnikiem. - Ty chyba rzeczywiście tak uważasz. - Wierz mi, że tak. - To dość okrutne słowa wobec człowieka, który kilka godzin temu mógł umrzeć. Nosiłaś w sobie tę nienawiść od lat. Może wreszcie przestałabyś się na mnie wściekać? - Nie jestem na ciebie wściekła, Huff. Gniew jest emocją, a ja nie czuję do ciebie nic. Absolutnie nic. - Naprawdę? - Naprawdę. - Dlaczego więc wróciłaś tutaj, żeby zobaczyć swojego biednego starego ojca po raz ostatni, zanim kopnie w kalendarz? - Dlaczego po mnie posłałeś? Uśmiechnął się sprytnie, a zaraz potem parsknął śmiechem. - Żeby udowodnić, że przybiegniesz tu czym prędzej, no i proszę. Oto jesteś, Sayre. 13 - Jak myślisz, o czym rozmawiają? W odpowiedzi Beck spojrzał na Chrisa, wzruszył ramionami i wrócił do wertowania starego magazynu „People". - Skąd się wziął konflikt między nimi? - spytał. - To stara sprawa z czasów, gdy Sayre była jeszcze nastolatką. Chodziła w liceum z Clarkiem Dalym. Beck spojrzał na niego pytająco. - Tak, to ten sam - odparł Chris. Beck znał Clarka Daly'ego z fabryki. Kilka razy brygadzista odesłał go do domu za pojawienie się w pracy po alkoholu. Przyłapano go nawet na trzymaniu butelki whisky w pudelku na lunch. To dziwne, że Sayre kiedykolwiek chciała na niego spojrzeć. - Przez jakiś czas Huff tolerował jej mały romans - ciągnął Chris. - Wydawał się dość niewinny. Kiedy jednak się okazało, że oni traktują to bardzo poważnie, postanowił zakończyć przygodę miłosną Sayre. - Czy Clark miał wtedy kłopoty z piciem? - Nic podobnego. Od czasu do czasu wypił jedno piwo. Był gwiazdą, sportowcem i prymusem. - O co więc chodziło? - Nie znam szczegółów. Studiowałem już wtedy. Nie interesowały mnie sprawy Sayre i nie przyglądałem się jej związkowi zbyt uważnie. Wiem tylko, że Huff niechętnie spoglądał na Clarka Daly'ego jako na przyszłego zięcia. Gdy tylko skończyli liceum, wtrącił się i zakończył ich romans. - Jak zareagowała Sayre? Chris uśmiechnął się krzywo. - A jak myślisz? Wybuchem o skali Wezuwiusza, przynajmniej tak mi powiedziano. Kiedy się zorientowała, że jej awantury nie robią na Huffie żadnego wrażenia, popadła w głęboką depresję. Straciła sporo na wadze, snuła się po domu niczym duch. Która to powieściowa postać włóczyła się po domu w pokrytej pleśnią sukni ślubnej? - Panna Havisham? - Właśnie. Pamiętam, że pewnego weekendu wróciłem do domu i ledwo rozpoznałem Sayre. Wyglądała okropnie. Nie poszła na studia, przestała robić cokolwiek. W ogóle nie wychodziła z domu. Kiedy zapytałem Selmę, co się stało, zaczęła płakać i powiedziała, że Sayre zmieniła się „w biedną, umęczoną zjawę, ulituj się Panie nad jej duszą". Danny rzekł, że nic nie wie, bo nie rozmawiał z Huffem od miesięcy i unikał przebywania z nim w tym samym pokoju. Chris przerwał, żeby upić łyk napoju z puszki, Beck pragnął poznać resztę historii, ale nie ponaglał Chrisa. Nie chciał, żeby wyszło na jaw jego nadmierne zainteresowanie. Na szczęście Chris sam podjął opowieść: - Trwało to wszystko miesiącami. Wreszcie Huff miał tego dość. Powiedział Sayre, że ma skończyć z żałobą i wziąć się w garść, albo wyśle ją do czubków. - Taki był lek Huffa na nastoletnie złamane serce? Groźba wysłania do szpitala psychiatrycznego? - Brzmi to dość okrutnie, prawda? Niemniej poskutkowało, ponieważ kiedy Huff wybrał dla niej kandydata na męża i zaczął nalegać na ślub, Sayre bez specjalnych oporów poszła do ołtarza. Pewnie doszła do wniosku, że małżeństwo jest lepsze od pokoju z drzwiami bez klamek. Beck patrzył w zamyśleniu na zamknięte dwuskrzydłowe drzwi wiodące na oddział intensywnej terapii. - Dosyć długo Sayre ma za złe ojcu, że kiedyś wtrącił się w jej związek z czasów szkolnych - mruknął. - To cała Sayre. Już jako dziecko musiała się wiecznie o coś boczyć. Nadal jest taka. Wszystko bierze zbyt poważnie. - Chris wstał i rozprostował plecy, a potem podszedł do okna. Stał tam przez dłuższą chwilę, w milczeniu wpatrując się w niesprecyzowany punkt. W końcu Beck zapytał: - Coś cię dręczy, Chris? Chris wzruszył obojętnie ramionami, ale Beck wiedział, że udaje. - Chodzi o tę dzisiejszą sprawę. - To był pracowity dzień. Którą konkretnie masz na myśli? - Oczywiście spotkanie w biurze szeryfa. Jak sądzisz, aresztują mnie? - Nie. - Nie podobało mi się w więzieniu, Beck. Poprzednim razem Huff wpłacił za mnie kaucję i byłem wolny w ciągu kilku godzin, ale nie jest to miejsce, w którym chciałbym spędzić choćby pięć minut. - Nie aresztują cię. Nie mają jeszcze wystarczających dowodów. - Jeszcze? - Chris odwrócił się gwałtownie. - To ty mi powiedz, czy znajdą coś więcej, Chris. Muszę to wiedzieć. Czarne oczy Chrisa zabłysły złowrogo. - Jeżeli nawet mój własny prawnik mi nie ufa, to kto mi uwierzy? - Ufam ci, ale musisz przyznać, że w tej chwili twoja sytuacja nie wygląda ciekawie. Chris rozluźnił się nieco. - To prawda. Myślałem o tym bardzo długo i doszedłem do wniosku... że ktoś próbuje mnie wrobić - dodał po chwili milczenia. - Ktoś chce cię wrobić? - Powiedziałeś to dość sceptycznym tonem. - To dlatego, że wątpię w twoją teorię. Chris usiadł na krześle i pochylił się ku Beckowi. - Pomyśl tylko - powiedział. - Z powodu procesu Iversona, która wciąż jeszcze figuruje w spisie jako niezamknięta sprawa zaginięcia i możliwego zabójstwa, jestem idealnym kandydatem do wrobienia w morderstwo. - Wrobienia przez kogo? - Klapsa Watkinsa. - Klapsa Watkinsa? - roześmiał się Beck. - Posłuchaj mnie - rzucił niecierpliwie Chris. - Watkins nienawidzi Hoyle'ów. Ciebie też, swoją drogą. Wykopał topór wojenny. - Z powodu bitki barowej, która miała miejsce trzy lata temu? - Tyle że on nie zapomniał o sprawie. Powiedziałeś Huffowi, że wspominał o tym podczas waszego spotkania wczoraj wieczorem. - W porządku, ale... - To nie wszystko. Kierowany przeczuciem, poprosiłem sekretarkę Danny'ego o sprawdzenie podań o pracę, które przyszły do niego w ciągu ostatnich kilku tygodni, i zgadnij, co się okazało? - Z kieszeni spodni wyciągnął złożoną kartkę papieru i pomachał nią w kierunku Becka. - Klaps Watkins ubiegał się o posadę u nas. - Złożył podanie o przyjęcie do pracy w odlewni? - Danny odrzucił jego prośbę. Kolejny powód, dla którego Klaps nienawidzi Hoyle'ów. - Wystarczająco, żeby zamordować Danny'ego? - Taki facet jak on nie potrzebuje specjalnej zachęty, - Przypuszczam, że to możliwe - mruknął Beck z zamyśleniem. - Na pewno warto się temu przyjrzeć. - Wspominałeś o tym Rudemu? - Jeszcze nie. To odrzucone podanie zobaczyłem tuż przed tym, jak Huff dostał zawału. Nie miałem okazji, by porozmawiać o tym z kimkolwiek. Beck myślał przez chwilę, a potem potrząsnął głową. - Jest z tym mały problem, Chris. - Jaki? - W jaki sposób Watkins sprowadził Danny'ego do domku rybackiego? Chris zastanawiał się nad odpowiedzią przez kilka minut, zanim przyznał, że nie wie. - Ale to podstępny gnój, poza tym przeszedł trzyletni „trening" w więzieniu. - Spojrzał w kierunku drzwi, widząc wychodzącą właśnie z oddziału Sayre. - Porozmawiamy o tym później. Obaj wstali, gdy Sayre weszła do poczekalni. - Wszystko z nim w porządku - rzekła. - Nie zamierza się wybrać na tamten świat. - Dlaczego więc tak bardzo chciał cię zobaczyć? - Nie ma powodów do obaw, Chris. Nie zmienił testamentu i nie zrobił ze mnie swojego nowego, jedynego spadkobiercy, jeżeli tym się martwisz. Przywołał mnie tutaj wyłącznie ku swej własnej uciesze. Beck, czy mógłbyś pójść do samochodu i otworzyć go, bo chcę zabrać swój bagaż? - Zamierzasz odlecieć dziś wieczorem? - Odesłałam odrzutowiec, ponieważ nie wiedziałam, kiedy będę mogła wyjechać. Mam jednak nadzieję, że samochód, który wypożyczyłam... O co chodzi? - spytała, gdy Beck zaczął kręcić głową. - Ktoś go już odebrał. Pozwoliłem sobie zadzwonić w twoim imieniu, żeby to sprawdzić. - Nie szkodzi. I tak zamierzałam spędzić tę noc w The Lodge. Jutro wynajmę nowy wóz. Beck zaoferował, że podwiezie ją do hotelu, ale odmówiła. - Wezmę taksówkę. Chris poinformował ją, że jedyna firma taksówkarska, którą miało Destiny, już nie funkcjonuje. - Splajtowała całe lata temu. Beck widział wyraźnie, że Sayre chciała się jak najszybciej pozbyć ich towarzystwa i zirytowały ją przeszkody stojące na drodze. - No dobrze - powiedziała z rezygnacją. - Jeśli to nie kłopot, będę wdzięczna za podwiezienie do motelu. - Jasne. Chris, zostajesz tutaj? - Zaczekam, aż doktor Caroe wróci z obchodu. Jeżeli uzna, że Huffowi nie grozi nic poważnego, pojadę do domu. Ustalili, że będą trzymać w pogotowiu telefony komórkowe, na wypadek, gdyby Chris musiał powiadomić Becka o stanie zdrowia Huffa, po czym się pożegnali. W drodze na parter Beck zapytał Sayre o kondycję Huffa. - Jeżeli złośliwość jest miarą długowieczności, Huff przeżyje nas wszystkich - odparła i pchnęła obrotowe drzwi wyjściowe. Na zewnątrz Beck chciał podjąć konwersację, ale z jej gestów i postawy wywnioskował, że lepiej zostawić to na później. - Wyglądasz na zmęczoną - rzekł, pomagając jej wsiąść do pikapu. - Spotkania z Huffem zawsze mnie wykańczają. Obszedł samochód i wsiadł do środka. Przekręcając kluczyk w stacyjce, przeprosił za upał w kabinie. - Powinienem zostawić uchylone okno. - Nie szkodzi. - Sayre odchyliła głowę na oparcie i zamknęła oczy. - Kiedy w lipcu w San Francisco robi się dziesięć stopni Celsjusza, tęsknię za prawdziwym latem. Właściwie to lubię żar. - Tak mi się właśnie zdawało. Otworzyła oczy i popatrzyła na niego. Ich spojrzenia skrzyżowały się, podnosząc temperaturę w szoferce. Przynajmniej Beckowi tak się zdawało. Półleżąc na siedzeniu, Sayre wydawała się bezbronna i bardzo kobieca. Cieniutkie pasemka włosów okalające twarz poskręcały się, nadając jej twarzy delikatność, której dziewczyna tak się starała wyprzeć. Policzki miała zaróżowione i Beck znów pomyślał, że jej skóra jest zapewne gorąca w dotyku. Bardzo pragnął się o tym przekonać, ale nie zaryzykował w obawie, że jeśli ją dotknie, zakłóci tę delikatną równowagę między nimi i to na swoją niekorzyść. - Głodna? - spytał zamiast tego. Uniosła głowę z oparcia i spojrzała na niego z niezrozumieniem. - Słucham? - Jesteś głodna? - Och - delikatnie potrząsnęła głową. - Nie. - Założę się, że tak Wpatrywał się w nią przez kilka chwil, zanim wrzucił bieg. Opuszczając szpitalny parking, skierował się nie do motelu, lecz w przeciwną stronę. - The Lodge jest po drugiej stronie miasta - zauważyła Sayre. - Zaufaj mi. - Nie ma mowy. W odpowiedzi jedynie uśmiechnął się szeroko. Sayre nie powiedziała nic więcej, co Beck odebrał za zgodę na swój plan. Tuż za rogatkami miasta skręcił z głównej szosy na pełną kolein żwirowaną drogę prowadzącą przez gęsty las. Ścieżka kończyła się ślepo na sztucznie podwyższonym brzegu rozlewiska. Obok małego, jakby chylącego się ku ruinie domku stało zaparkowanych kilka samochodów. - Znasz to miejsce? - Sayre spojrzała na Becka. - Dlaczego jesteś taka zdziwiona? - Myślałam, że to sekret miejscowych. - Nie jestem tu obcy. Mały zajazd, w którym teraz serwowano owoce morza, prowadziła od lat trzydziestych ta sama rodzina; wtedy sprzedawano tu głównie nielegalnie pędzony bimber. Zajazd został zbudowany z falistej blachy, która już dawno padła ofiarą rdzy. Przechylał się widocznie na jedną stronę i miał tylko trzydzieści metrów długości. Całość pomieszczenia zajmowała kuchnia. Przez wąskie okno serwowano ostrygi w muszlach, zanurzone w czerwonym sosie tak ostrym, że od samego zapachu oczy zachodziły łzami, gęstą zupę gumbo zaprawianą file oraz etouffee z langusty, tak smakowite, że wszyscy wylizywali talerze do czysta. Można tu było dostać wszystko, od mięsa aligatora do peklowanego kopru, zazwyczaj obtaczane w panierce i smażone w głębokiej fryturze. Beck zamówił dla nich dwa kubki zupy gumbo i kanapki po'boy ze smażonymi krewetkami. Oczekując na zamówienie, podszedł do beczki z lodem stojącej z boku chałupy i zanurzywszy ręce w łupkach zmrożonej wody, wydobył dwie butelki piwa. Usunął kapsle otwieraczem przytwierdzonym brudnym sznurkiem do pobliskiego drzewa. - Jest zimne - ostrzegł Sayre, podając oszronioną butelkę. - Chcesz szklankę? - Obraziliby się za to. - Przytknęła butelkę do ust i pociągnęła łyk, jak specjalistka. Beck uśmiechnął się do niej. - Zarobiłaś właśnie kilka dodatkowych punktów. Sprawdź - Może ty masz taki zwyczaj, ja nie. W życiu nie byłam na uroczystej kolacji. Spochmurniał jeszcze bardziej. - Ale teraz jesteś członkiem rodziny panującego. - Jestem sobą, jeśli łaska. - Henry ma zostać wychowany na następcę tronu. Nie mogę pozwolić... Ponownie podrzuciła siostrzeńca na kolanie, po czym uściskała go mocno. - Moim zdaniem Henry ma w nosie uroczyste kolacje przy świecach - zaśmiała się. Wyraz twarzy Marka nie zmienił się ani na jotę. - Postawmy pewne sprawy jasno - zażądał. - Czy tego chcesz, czy nie, będziesz przebywać na zamku jako członek rodziny i dlatego musisz się dostosować do obowiązujących tam norm. - Dobrze, pójdę na pewne ustępstwa. - Popatrzyła na swoje znoszone buty. - Kupię sobie nowe tenisówki. - I to ma być ustępstwo? - A co? Mam sobie sprawić tiarę i szpilki, zanim mnie w ogóle wpuszczą do Broitenburga? - Tiarę niekoniecznie, ale coś bardziej eleganckiego niż to, co teraz masz na sobie...