- Dlaczego pozwoliła się pani pocałować?

- Sam widzisz. Twoja żona bardzo cię teraz potrzebuje. Powiadasz, że ją kochasz. Masz okazję dowieść swojej miłości. Tak, powinien zapomnieć o swoich egoistycznych lękach, o własnym rozczarowaniu. Jest potrzebny Hope. Ich córeczce. Musi być silny. - Co mogę zrobić? Powiedz mi, Harlandzie. - Po prostu bądź przy niej. Okaż jej wyrozumiałość... serdeczność. Wiem, że to trudne, ale tłumaczę ci, że Hope nie panuje nad swoimi emocjami. Jest w tej chwili tak samo przerażona, jak ty. Może nawet bardziej. Potrzebuje czasu. Potrzebuje dużo cierpliwości i miłości. Philip spojrzał na śpiącą córeczkę. Zdawała się tak bezbronna, krucha, że serce mu się ścisnęło. Mała powinna być z matką, w domu. - A jeśli miłość nie wystarczy? Co wtedy, Harlandzie? Lekarz milczał przez chwilę, wreszcie westchnął. - Musi wystarczyć, mój drogi. Nie ma innego lekarstwa. ROZDZIAŁ TRZECI Hope obudziła się przerażona. Z trudem chwytając powietrze, rozejrzała się po tonącym w półmroku pokoju, jakby oczekiwała, że zobaczy wnętrze sypialni na drugim piętrze Pierron House. Odetchnęła z ulgą. Nie. Jest w szpitalu w Nowym Orleanie. Z dala od domu przy River Road. Dom należy do przeszłości. Do przeszłości kogoś innego. Ona nazywa się przecież St. Germaine. Wciągnęła głęboko powietrze. Powoli otrząsała się z sennego koszmaru. Śniło się jej, że jest znowu w Domu i skulona w ciemnym kącie podgląda kochającą się parę. I że kobieta w łóżku to jej córka. Lecz kiedy mała dziwka obejrzała się przez ramię, jakby czuła, że ktoś ją obserwuje, Hope ujrzała własną twarz. Zacisnęła kurczowo palce na kołdrze, usiłując uwolnić się od sennej mary. W pełni zdawała sobie sprawę, co się z nią dzieje, wiedziała, dlaczego każdej nocy nękają ją koszmary z przeszłości. Dopadł ją Cień, od którego, jak myślała, dawno się uwolniła. Drwił z niej. Pewny swej wygranej, zapraszał, by się z nim zmierzyła. Nie! Hope podniosła drżące ręce do twarzy. Nie może dopuścić, by Cień zwyciężył. Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją, by osiągnąć punkt, w którym się znalazła, by teraz miała skapitulować. Objęła mocno kolana ramionami i zaczęła się kołysać. Czuła kompletny zamęt w głowie. U kogo szukać pomocy? Komu mogłaby zaufać? Philip powoli tracił cierpliwość. Rodzina i przyjaciele zachowywali się dziwnie: pełni dystansu, podejrzliwi. Widziała w ich oczach zdziwienie i dezaprobatę. Jeszcze trochę i ktoś w końcu dojdzie prawdy o jej przeszłości. Jeszcze trochę, a fikcja, którą stworzyła, pryśnie z hukiem. Musi zaakceptować swoje dziecko. Musi zachowywać się jak czuła, kochająca matka. Jakby nie dostrzegała zła drzemiącego w jej córce, jakby nie widziała, że dorodny owoc zżera robak. Po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Jak ma wziąć małą na ręce, nie okazując wstrętu? Czy będzie w stanie ukrywać rozpacz, udawać miłość? Nie. Wiedziała, że nie potrafi udawać, że to ponad jej siły. Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. Podeszła boso do uchylonych drzwi, wyjrzała ostrożnie na pusty szpitalny korytarz. Z sąsiedniej sali dochodził kobiecy płacz i ciche szepty pocieszenia. http://www.logopedawarszawa.biz.pl - Albo na stół z trunkami - rzucił Lucien przez ramię. - O, zdaje się, że to Julia Harrison - powiedziała Alexandra, wskazując na wejście do sali balowej. - Czy przypadkiem nie ma jej na pańskiej liście, milordzie? Hrabia zachował obojętną minę. - Później przyjdzie czas na tortury. Podał zaproszenie kamerdynerowi i wprowadził swoje damy do sali balowej. - Tu jest cały świat - szepnęła Rose, ściskając guwernantkę za ramię. - Najlepsza jego część - dodała uszczęśliwiona pani Delacroix. Alexandrę interesowało co innego. - Więc zrezygnował pan z szukania kandydatki na żonę? - spytała, czując w głębi duszy dziwną radość. - Bynajmniej. - Skinął na kelnera i wziął z tacy kieliszek porto. Radość zgasła w jednej chwili.

Biło od niego ciepło, więc przysunęła się bliżej. - Zachował się pan po rycersku, przepędzając mojego kuzyna. - Właśnie. Dlaczego sama pani tego nie zrobiła? Z własnego doświadczenia wiem, że ma pani ostry język, a Virgil Retting jest bardzo łatwym celem. Alexandra wstała i zaczęła spacerować po ścieżce w tę i z powrotem. - To moje kłopoty. Do tej pory radziłam sobie z nimi sama i nadal będę. Sprawdź Z nieposłuszeństwa uczyniła rodzaj gry. Łamała matczyne zakazy dotyczące wszystkiego, co łączyło się z ciałem i seksem, prowadziła z Hope niebezpieczną, ale podniecającą walkę. Poznała czułe punkty matki, nauczyła się nią manipulować, wiedziała, jak ją przechytrzyć i wyprowadzić w pole - to były momenty największej satysfakcji. Przyłapana na gorącym uczynku, otrzymywała bezlitosne kary: ich surowość zależała od ciężaru przewinienia. Pewnego razu dotąd siedziała w swoim pokoju, aż nauczyła się na pamięć całej Księgi Sędziów ze Starego Testamentu. Kiedy indziej musiała wyszorować podłogi w całym domu szczoteczką do zębów. Przy jeszcze innej okazji matka, przyłapawszy Glorię z chłopakiem w samochodzie na parkingu koło kościoła, wychłostała ją rózgą z gałązek wierzbowych, a uczyniła to z taką wprawą, jakby nic innego w życiu nie robiła; biła, by zadać ból, by ukarać, ale zarazem tak, by razy nie pozostawiły śladu na ciele córki. Jednak nawet wtedy Gloria pozostała nieugięta i ani myślała błagać o wybaczenie. Nie pobiegła też później do ojca. Przyjęła karę i przyrzekła sobie, że następnym razem nie da się przyłapać. Prawdę mówiąc, wyczekiwała, kiedy znowu zostanie nakryta, by po raz kolejny obserwować, jak matka czerpie przewrotną przyjemność z wymierzania kar swojemu jedynemu dziecku, jak napawa się chorą satysfakcją, że oto jej córka, zgodnie z oczekiwaniami, znowu okazała się nic niewarta. Miała wrażenie, że Hope jest z niej zadowolona tylko wtedy, gdy Gloria dostarcza jej powodów do karania. Z upływem lat zaszła także zaskakująca zmiana w relacjach Glorii z ojcem. To na niego przelewała swój gniew, coraz bardziej oddalała się od niego, aż w końcu stali się sobie zupełnie obcy. O ile dawniej wyczekiwała niecierpliwie wspólnych wypraw do St. Charles, teraz ich unikała, udawała, że hotel przestał ją obchodzić, oznajmiała wszem i wobec, że nie ma zamiaru tracić życia na doglądanie sterty kamieni. Ojciec z bólem słuchał tych deklaracji. I ją bolało serce, ilekroć wygłaszała prowokacyjne zdania. Nigdy wszakże nie przyznałaby się, jak bardzo kocha ojca i jak drogi jest jej Hotel St. Charles, choć skrycie tęskniła do chwil spędzanych niegdyś z tatą, kiedy to czuła się kochana, uwielbiana, doceniana. Tamten czas minął bezpowrotnie. Wszystko się zmieniło. Nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie było. Bolało ją to bardziej niż pełne nienawiści, rzucane ukradkiem spojrzenia matki. Uczyła się u sióstr niepokalanek, w założonej w 1888 roku szkole dla panien z dobrych domów, która mieściła się na St. Charles Avenue. Rodzice zapisywali tutaj swoje córki zaraz po urodzeniu, by mieć pewność, że w odpowiedniej chwili będzie na nie czekać miejsce w elitarnym liceum. Matura od niepokalanek była przepustką na studia i do dalszej kariery, nowoorleańskim odpowiednikiem świadectw z Radcliff czy z William and Mary, a samo liceum uchodziło za najbardziej snobistyczną szkołę w mieście.