to decyzja oparta na przemyśleniach, nie na uczuciach.

Diaz spojrzał na nią z ledwie dostrzegalnym zaciekawieniem, jakby patrzył na rzadki okaz pociesznego zwierzątka. On był mężczyzną, który najwyraźniej nie czuł prawie nic. Ona - kobietą, która czuła zbyt wiele. Nie mogąc zaapelować do jego uczuć, spróbowała przemówić do rozsądku: - Poszukiwacze dysponują potężną siecią ludzi, mają niewyobrażalne kontakty Pomóż mi, a ja pomogę tobie. - Nie potrzebuję pomocy - wzrok mordercy był znów zimny i nieodgadniony - I zawsze pracuję sam. Musiało istnieć coś, na czym mu zależało. an43 102 - Zielona karta...? - spróbowała. Mogła uruchomić znajomości, pociągnąć za kilka sznurków. Po raz pierwszy na jego twarzy zagościło jakieś ludzkie uczucie: rozbawienie. - Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych. - Więc o co chodzi? - spytała z goryczą. - Czemu nie chcesz przyjąć roboty? Nie proszę cię, żebyś go zabił, pomóż mi tylko go http://www.makabiwarszawa.pl/media/ Miała okres. Pamiętała to mgliście: Diaz pojechał kupić dla niej tampony. Zazwyczaj nosiła plasterki przez trzy tygodnie, co siedem dni zmieniając na nowy. Potem był tydzień przerwy i w tym czasie Milla zawsze miała miesiączkę. To oznaczało, że albo przypadkiem oderwała plasterek, albo odpadł sam. Zresztą i tak po tygodniu przestawał działać, równie dobrze mogła dostać okresu z przyklejonym, lecz nieskutecznym plastrem. Jednak nie przypominała sobie, by przyklejała albo odklejała ostatnio plaster. an43 443 Nie byłoby czym się przejmować, gdyby nie ostatnia noc. Milla doszła do wniosku, że jest mało prawdopodobne, by zaszła

wdawać się w szczegóły, opowieść o Diazie zajęłaby zdecydowanie zbyt wiele czasu. - Śledził bandytów, którzy porwali Justina, i właśnie namierzył kogoś, kto może coś wiedzieć. Muszę się z nim spotkać w Idaho. - Ale... dopiero co przyjechałaś? - Ta sprawa nie może czekać. Sprawdź - McKenzie twierdzi, że zgubił wczoraj konia Cassidy i całą noc go szukał. Gdy wrócił, w stajni czekał na niego 42 Derrick. - Wierzysz mu? - spytał Maca Rex. Majster spojrzał na Briga, potem na Derricka, a potem znowu na Briga. - Któryś z nich kłamie. - Podrapał się w brodę. - McKenzie nie jest głupi i nie sądzę, żeby ryzykował tyłkiem i napadał na pana syna. Derrick trochę wypił i... - W porządku, wyżyłem się na nim - przyznał ze złością Derrick. - Ale sobie zasłużył. Widziałem go z Angie, tato. Całował ją i dotykał i, do cholery, mógł już... - Nawet tak nie myśl - warknął Rex, ale jego oczy zrobiły się czarne jak noc, a usta zbielały mu z wściekłości. - Co masz na swoje usprawiedliwienie? Dałem ci pracę, powierzyłem ci najcenniejsze konie, a ty co? O mało nie straciłeś źrebaka Cassidy. - To się zgadza. - A moja córka? - drążył Rex. Brig pomyślał o Cassidy. Nie mógł opanować pożądania i niewiele brakowało, żeby ją wziął. Mało nie uległ żądzy i wiele go kosztowało, żeby się z nią nie kochać. Kiedyś by go nie powstrzymało to, że była dziewicą. Po raz pierwszy w życiu poczuł szczere wyrzuty sumienia z powodu kobiety. - Przespałeś się z Angie? - Głos Reksa był zimny i szorstki. - Nie. - Brig patrzył mu prosto w oczy. - A dlaczego niby mam ci wierzyć? - Może pan nie wierzyć. Ale powinien mieć pan więcej zaufania do córki. - To nie jest odpowiedź na pytanie. - Twarz Derricka była sina z nienawiści. - Powinienem ci odciąć ten kłamliwy jęzor, a potem oderżnąć jaja. - Dość! - Rex tak mocno popchnął syna do ściany, że wiadro, które wisiało na wieszaku przy drzwiach, spadło na podłogę. - Zmień słownictwo i idź się wyspać. - Rex pchnął Derricka w stronę drzwi. - A ty, Mac, zostaw nas samych. To sprawa osobista. Mac skinął głową i wyszedł ze stajni. Brig został sam z człowiekiem, który dał mu pracę i który pomagał jego rodzinie, gdy inni się od nich odwrócili. Z mężczyzną, który ubóstwiał swoje córki. Z oczu Reksa biła wściekłość. Drgały mu nozdrza. Grubym kciukiem dotknął brody Briga. - Nigdy, przenigdy więcej nie waż się do niej zbliżyć. Słyszałeś? Dałem ci pracę, bo myślałem, że jej potrzebujesz. Dobrze ci idzie z końmi. Ale jeśli tylko dotkniesz Angie, przysięgam, że sam obetnę ci jaja. W stajni zrobiło się bardzo duszno, choć dopiero zaczynało dnieć i świt nieśmiało sączył się przez otwarte drzwi, rozjaśniając plecy najważniejszego człowieka w okręgu. - Bierz się do roboty. Ale pamiętaj. Będę cię miał na oku. Nawet, gdy nie będziesz o tym wiedział. I możesz mi wierzyć, że lepiej nie mieć ze mną do czynienia. - Zaciskając zęby, wyszedł ze stajni. Brig czuł niesmak. Wiedział, że od tej pory, jeśli coś stanie się na ranczu, winny będzie on. Cassidy nie mogła zasnąć. Myślała o Brigu i o tym, co się stało. Wywołał w niej podobne podniecenie jak jazda na oklep na Remmingtonie, a jednak trochę inne. Zaparło jej dech w piersiach, zupełnie jakby przejechała galopem kilometry. Krew w niej wrzała. Przenikał ją dreszcz do szpiku kości. Stanęła nago przed lustrem. Miała smukłe, ładnie zbudowane ciało, szczupłe biodra, małe i jędrne piersi. Przekrzywiła głowę i przyglądała się sobie krytycznie. Zastanawiała się, co on w niej widzi. Była przecież chudym trzpiotem, który w ogóle nie przypomina kobiety. Wprawdzie miała dosyć szczupłą talię i płaski brzuch, ale gdyby nałożyła czapkę baseballową, dżinsy i luźną koszulę flanelową, nikt by się nie domyślił, że jest dziewczyną. Ale Brigowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. A może? Może tylko była łatwą namiastką Angie? Nagle wydało jej się, że lustrzane odbicie z niej szydzi. Poczuła się jak idiotka. Chwyciła ubranie i próbowała zapomnieć o tym, że brodawki jej piersi kurczyły się, gdy myślała o pocałunkach Briga i o tym, że obudziło się w niej nowe, ciepłe pragnienie. - Cassidy? - W hallu rozległ się głos Angie. Cassidy szybko wciągnęła majtki, założyła biustonosz i wskoczyła w dżinsy wranglera. - Mogłabyś tu przyjść na moment? - Chwileczkę! - Włożyła ręce w rękawy ulubionej koszulki i przełożyła ją przez głowę. - Musisz mi pomóc. - Dobra. - No, chodź... Boso pobiegła do pokoju Angie. Siostra siedziała na parapecie z wyciągniętymi rękami. Palce miała pooddzielane kawałkami waty. Na jej paznokciach sechł błyszczący lakier brzoskwiniowego koloru. Ona też nie była ubrana. Miała na sobie tylko koronkowy stanik i figi. Piersi wylewały się z czerwonego biustonosza. Jej skóra była brązowa. Angie nie miała tak płaskiego brzucha jak Cassidy, za to bardziej kobiece kształty. - Dzięki. Nie zawracałabym ci głowy, ale muszę się wyszykować. Felicity nie ma, a twoja matka nie lubi mnie na tyle, żeby mnie czesać. 43 - Lubi cię... - Angie ucięła kłamstwo ostrym spojrzeniem. - Obie wiemy, że za mną nie przepada. To nic. Ale nie będę prosić, żeby mnie czesała. - Uważając na paznokcie, wstała i podeszła do toaletki. W lustrze dostrzegła spojrzenie Cassidy. - Wiem, że moje włosy to moja sprawa, ale czy mogłabyś zapleść mi warkocz. Francuski. Nie pomyślałam i najpierw pomalowałam paznokcie. Mam jechać do miasta z Felicity. - Nie wiem, czy umiem. - Proszę cię. Wiesz, że nie zawracałabym ci głowy, ale... Jesteś mi potrzebna. - Angie miała szeroko otwarte oczy. Cassidy przeszła przez biało-różowy pokój. Koronkowe zasłonki idealnie pasowały do baldachimu zabytkowego łoża. Narzutę z surowego jedwabiu w odcieniu zgaszonego różu zdobiły haftowane poduszki, które doskonale komponowały się z zasłonami. Na ścianie wisiał portret Angie z matką. Roczna dziewczynka siedziała na kolanach Lucretii. Miała czarne kręcone włosy i niebieskie oczy i była uroczym dzieckiem. A dwudziestokilkuletnia Lucretia była piękną kobietą. Miała takie same oczy i włosy jak Angie. Przez lata portret wisiał w gabinecie ojca, ale Dena zrobiła remont i wyrzuciła obraz. Wzięła go Angie i, mimo protestów Deny, powiesiła na widocznym miejscu w pokoju. Angie miała rację. Dena nie przepadała za przybraną córką, która była żywą kopią ukochanej pierwszej żony Reksa. W oszklonej szafce dumnie prezentowała się kolekcja lalek Angie. Od Charty Cathy i Betsy Wetsy do całej serii lalek Barbie. Angie miała wszystkie wyprodukowane do tej pory modele. Chińskie laleczki uśmiechały się ręcznie malowanym uśmiechem, a szmaciane przytulanki z plastykowymi głowami mrugały oczami. Były nawet lalki, które płakały i siusiały, zależnie od nastroju właścicielki. Ale Angie najbardziej lubiła Barbie. Stały dumnie na przedzie półki, ubrane w suknie balowe, kostiumy kąpielowe, stroje sportowe, sukienki wieczorowe i nieodłączne pantofle na szpilkach. Wielu kształtnym lalkom towarzyszyli plastykowi mężczyźni - Kenowie w smokingach, garniturach i ciuchach sportowych. Wszyscy się uśmiechali, bo byli doskonale przygotowani na swoją randkę marzeń. Cassidy rzuciła okiem na lalki z wydatnym biustem, szczupłą talią i długimi nogami. Nigdy nie cierpiała Barbie. Kena też nie. - Pośpiesz się. Nie ma czasu. - Angie odgarnęła włosy na plecy. - Nie lubię tego. - Wiem, ale najwyższy czas, żebyś zaczęła przykładać wagę do kobiecych spraw... - Jak te? - Cassidy spojrzała na lalki. - Mogłabyś się od nich wiele nauczyć. - Lepiej nie. - Zanurzyła palce w gęstych włosach Angie. - Nie wiem, czy potrafię to zrobić tak, jak byś chciała... - Wyobraź sobie, że jestem koniem i że czeszesz mi ogon. - Na twarzy Angie malowała się pogarda. - Wiesz, Cassidy, życie nie kręci się tylko wokół stajni. Byłabyś całkiem ładna, gdybyś choć trochę zadbała o siebie. Jeżeli chcesz, to ci pomogę. Pożyczę ci szminkę i lakier do paznokci. Mogę cię też uczesać. - Dziękuję, ale... - Nie chcesz, żeby chłopcy zwracali na ciebie uwagę? Tylko Brig. - Nie obchodzi mnie to. - Dziwna jesteś. - Chcesz, żebym cię uczesała, czy nie? - Jasne. - Angie była rozdrażniona. - Po to cię zawołałam. - To nie praw mi kazań. Jestem zadowolona z mojego wyglądu. - Niezupełnie było to zgodne z prawdą, ale Cassidy nie miała zamiaru upodabniać się do siostry ani do plastykowego tworu firmy Mattel. - W porządku - burknęła Angie i zagryzła dolną wargę. W jej oczach pojawił się tajemniczy cień rozpaczy, którego Cassidy starała się nie zauważać. - Próbowałam ci tylko pomóc, ale jak nie, to nie. Zabierz się do czesania. Cassidy zacisnęła zęby i wzięła do ręki grzebień. Zręcznie przebierała palcami i wkrótce na plecach Angie pojawił się lśniący czarny warkocz. Cassidy związała go na końcu gumką. - Już. Też się do ciebie zgłoszę po przysługę. - Po dwie. - Angie przechyliła głowę i dotknęła szczotką grzywki. - Jeżeli już o tym mowa, to dwie. Pomogłaś mi wczoraj wieczorem, pamiętasz? Cassidy ugryzła się w język. - Tak, racja - przytaknęła z poczuciem winy. - Naprawdę. Gdyby tata przyłapał mnie z Brigiem, obdarłby nas żywcem ze skóry. - Pewnie. - Cassidy przypomniała sobie magiczny dotyk dłoni Briga i jego zaborcze wargi. Jej wnętrzności zaczął trawić płomień pożądania. Dopiero teraz zrozumiała, dlaczego dziewczyny ryzykowały i były gotowe narazić na szwank swoją reputację, żeby być z chłopakiem. Ona też zrobiłaby dla Briga wszystko. Odwróciła się i zobaczyła, że Angie ma na piersi siniaka. Choć częściowo zakrywał go czerwony jedwabny stanik, nie można go było nie 44 zauważyć. Cassidy domyśliła się, że to malinka i ścisnęło ją w żołądku. Ktoś tak mocno ssał piersi Angie, że zostawił ślad na delikatnej skórze. Cassidy poczuła, że krew odpłynęła jej z twarzy. Angie tego nie zauważyła. Pochyliła się i zaczęła dmuchać na paznokcie. Wtedy Cassidy dostrzegła następny siniak, na wewnętrznej stronie uda. Może po prostu się uderzyła? A może ten idealnie okrągły ślad zostawiły wargi Briga, który z dziką pasją ssał skórę Angie? Zebrało jej się na wymioty. - Dzięki wielkie! - rzuciła Angie. Cassidy bez słowa odwróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, trzymając się za brzuch. Żałowała, że zobaczyła ślady, które mówiły same za siebie. Ale co z tego, że Angie ma malinki? Przecież umawiała się z tysiącami chłopaków. Tak, ale zeszłej nocy była z Brigiem. Cassidy widziała ją wcześniej, kiedy pływała nago w basenie i wtedy jeszcze nie miała malinek. Wprawdzie było ciemno, ale... O Boże, nie chciała myśleć o tym, że Brig najpierw kochał się z Angie, a potem z nią. To było chore. Pobiegła do łazienki i zwymiotowała. Idiotka! Zrobiła z siebie idiotkę. Brig musi mieć teraz niezły ubaw. Wydało się, że Cassidy jest w tych sprawach kompletnie zielona. Wystarczyło tylko, że jej dotknął, a zaczęła się wyginać, błagając go w milczeniu, żeby zrobił z nią to, co ogiery robią z klaczami. Zachowywała się jak podniecone zwierzę. Spuściła wodę, a potem pochyliła się nad umywalką i tak mocno szorowała zęby, że pewnie zdrapała z nich trochę szkliwa. Poszła do stajni, ale Briga tam nie było. Na wybiegu pasł się Remmington. Cassidy miała wrażenie, że wszystko jej się tylko przyśniło. Że to jedynie głupia fantazja nastolatki. Postanowiła, że będzie się zachowywać tak, jakby między nią a Brigiem nic się nie zdarzyło. - Wyglądasz, jakby cię przekręcili przez maszynkę. A z bliska, to nawet jakby cię przekręcili dwa razy. - Chase, ubrany w wyblakłe dżinsy, w zniszczonych skórzanych rękawiczkach wysypywał żwir na podjazd, zapełniając nim wyrwy. W kąciku ust miał wykałaczkę. Jego skóra świeciła od potu. Brig zsiadł z motoru. Strzyknęło mu w krzyżu. - I mniej więcej tak się czuję. Bolały go wszystkie mięśnie i stawy. Marzył o butelce zimnego piwa i o tym, żeby walnąć się do łóżka tak jak stoi. Gdyby mógł, spałby całą dobę. Może wtedy pozbyłby się gryzącego poczucia winy wobec Cassidy. Może wtedy przestałby marzyć, że leży nago obok niej i kocha się z nią godzinami, przez całą noc. Cholera, podniecał się na samą myśl o niej. Strużka potu spłynęła mu po kręgosłupie. A co z Angie? Do cholery, co z nią zrobisz? - Upolowałeś coś w nocy? Brig zdobył się na wymuszony uśmiech. - Zbiegłego kuca. Ten uparty osioł Cassidy mnie zrzucił. - Wykrzywił się i wyprostował rękę. - Akurat. - Chase przechylił taczki i wytrząsnął z nich żwir, a potem grabiami wyrównał powierzchnię. - Pomóc ci? - Już kończę. - Jednym słowem, wiem, kiedy przyjść. Chase wsparł się na drążku grabi i podrapał się w brodę. - Wiesz, widziałem dziś w mieście Angie. - Tak? - Tak. - Chase sprawiał wrażenie zamyślonego. Gdzieś zniknęła jego zadziorność. - To straszne, ale muszę przyznać, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. - Podoba ci się dlatego, że ma pieniądze - przypomniał mu Brig. - To jej kolejna zaleta - przyznał Chase. - Ale jej uroda nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. - Uśmiechnął się ponuro, jakby się wstydził tego, że zwraca uwagę na coś więcej niż wszechmocnego dolara. - Boże, chyba nie wiem, co mówię. Zresztą, co tu dużo gadać, jest piękna. - Jeżeli lubisz kłopoty... Oczy Chase’a nie były promienne jak zwykle, ale uśmiechał się szeroko, ukazując równe zęby. - A od kiedy ty nie lubisz? - Kłopoty bywają różne. Ja mówię o takich, które ciągną się za człowiekiem do grobowej deski. Z Angie Buchanan mogą być takie. - Pewnie masz rację, ale zrobiłbym wszystko, żeby była moja. - Pociągnął taczki z powrotem i zaczął przerzucać żwir łopatą. Kamyki uderzały o metalowe dno. Brig wcisnął ręce do dziurawych kieszeni levisów. - Chce, żebym z nią poszedł na przyjęcie do Caldwellów. - Jezu... - Chase zamarł na chwilę, a potem wrócił do pracy. - Pójdziesz? 45 - Nie wiem. - Przepuścisz taką okazję? - Chase odstawił łopatę. - Nie możesz, Brig. Musisz pójść. - Dlaczego? - Bo poznasz tam wielu ludzi. Może trafisz na kogoś, kto ci poradzi, jak wyrwać się z tego grajdoła. - Czy w ten sposób powinno się mówić o rodzinnym mieście? - To nie pora na żarty. Pójdziesz na to przyjęcie, Brig. Cholera, sam się staram zdobyć zaproszenie. Gdybym mógł, poszedłbym z Velmą Henderson. Ale ona ma z osiemdziesiąt pięć lat. - Dziewięćdziesiąt. - Co z tego. Mógłbym zabić, żeby się tam dostać. A ciebie zaprasza Angie Buchanan. Cholera, Brig, czy ty masz rozum? - Tym się różnimy, studencie. Widzisz, tobie zależy na tym, żeby piąć się wyżej, bywać w towarzystwie, zarobić kupę pieniędzy. - A tobie nie? Brig sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął paczkę cameli. Wytrząsnął papierosa, zmrużył oczy i spojrzał na horyzont. - Myślę, że tu jest tak samo jak wszędzie. Gdzieś jest mniej ludzi, gdzieś więcej. Jedni są dobrzy, inni źli. Ale miasto zawsze jest w rękach bogatych, a biedni robią wszystko, żeby związać koniec z końcem. - Zapalił papierosa i wypuścił w powietrze kłąb dymu. - Chciałbym zobaczyć, jak to jest po tej drugiej stronie. - Chase zaczął wyrównywać żwir grabiami. - Pewnie, że ciężko się zgina plecy, gdy się dla kogoś pracuje. - Zmarszczył lekko czoło i wyjął wykałaczkę. - A nie masz dosyć tego, że znają cię jako syna półkrwi Indianki, wróżki? - Jakoś mnie to nie martwi. - A powinno, Brig, bo z nią jest coraz gorzej. Dzisiaj, zanim wyszła do miasta, miała klientkę. Mamę zaczęła boleć głowa. A potem miała jedną z tych swoich wizji, czy jak tam je nazywasz. Matka była przekonana, że wszystko się dzieje naprawdę, bo obraz był tak realny. Mówiła, że tobie i mnie grozi niebezpieczeństwo. - Zawsze tak mówi. - Wiem. - Spojrzał na Briga z powagą w oczach. - Ale z nią jest źle. Mało nie dostała histerii. Jakby była na LSD albo opium, albo jakimś innym gównie. Mówię ci, Brig, ona czasami zachowuje się jak nie z tego świata. Pojechała po coś do miasta, cholera wie, po co. Pędziła jak szalona. Nie widziałem jej od tamtej pory. - Daj jej spokój. - Myślę, że powinna pójść do szpitala. - Co?! - Brig zaciągnął się camelem. Stary metalowy szyld zaskrzypiał na wietrze. „Przepowiednie. Wróżenie z ręki. Tarot”. - Wiele przeszła. Przecież wiesz. Nigdy nie było z nią dobrze, ale odkąd straciła Buddy’ego... - To było wiele lat temu... - Ale pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj. Widzę, jak Buddy wpada do strumienia i krzyczy, a ja nie mogę go wyciągnąć. - Chase zrobił się blady jak ściana. Patrzył gdzieś w dal, jak zawsze, kiedy myślał o bracie, którego Brig nie znał. Był tylko dwa lata młodszy od Chase’a. - Ciągle się obwiniasz. - Nic nie mogę na to poradzić. - Chase chwycił łopatę i wbił ją w mniejszą już kupę żwiru. Przez lata próbował wymazać to z pamięci, ale koszmar nie przestawał go dręczyć. Dopadał go w snach, a czasem i na jawie, w środku dnia. - Miałeś tylko pięć lat, nie umiałeś pływać. - Nie mówmy o tym - burknął Chase. Brig strząsnął popiół z papierosa na świeżo wysypany żwir. - Napiłbym się piwa. Chcesz? - Później. - Chase popchnął taczkę. Usłyszał, że Brig wchodzi po schodach do domu. Nie obwiniaj się. Ile razy słyszał ten wyświechtany frazes? Od matki, nawet od starego, gdy jeszcze z nimi mieszkał. Szkolny psycholog też powtarzał te same puste słowa, ale Chase wiedział, jak było. Chociaż zdarzyło się to prawie dwadzieścia lat temu, nie mógł zapomnieć tego zimnego wiosennego dnia, zupełnie jakby to było wczoraj. Matka była w baraku. Wracała do siebie po urodzeniu Briga. Miała trudne porody. Ten musiał się odbyć przez cesarskie cięcie i trzeba było za niego drogo zapłacić. Był to ostatni poród Sunny. O mało przy nim nie umarła, ale Chase wtedy o tym nie wiedział. Wiedział tylko, że on i Buddy zostali pod opieką ojca. Kiedy Frank McKenzie pracował w tartaku u Buchanana, pilnowały ich jakieś kostyczne kobiety z kościoła. Uśmiechały się do niego promiennie, ale gdy myślały, że nie słyszy, plotkowały przez telefon i gadały jak nakręcone. O tym, że Jezus jest dobry i że Bóg jest mściwy. Chase miał tylko pięć lat, ale wspomnienie tego dnia zawsze budziło w nim grozę. Sunny wróciła ze szpitala, ale była słaba. Wiele lat później Chase dowiedział się, że wypuścili ją za wcześnie, bo nie mogła zapłacić rachunków za lekarstwa. Gdy wróciła do domu, nie chciała korzystać z pomocy kobiet z kościoła. - Dziękuję bardzo, ale jakoś sobie poradzimy - powiedziała do żony pastora, Earlene Spears, kościstej kobiety o 46 surowej twarzy, która nie była stara, ale zmarszczki i zbyt chude ciało dodawały jej lat. - Nie da sobie pani rady z chłopcami. - Earlene się uśmiechnęła, ale jej uśmiech był wymuszony i ponury, jakby coś ją bolało. - To moi synowie. Poradzimy sobie - upierała się Sunny. Nie wiedziała jednak, że dostanie krwotoku ani tego, że karmiąc niemowlę zaśnie, a Chase i Buddy uciekną z baraku. Była wczesna wiosna, cieplejsza niż zwykle. Topniejący śnieg sprawił, że strumyki i rzeki wezbrały. Południowo-wschodni kraniec posiadłości Buchananów przecinał potok Lost Dog. Zazwyczaj było w nim wody jak na lekarstwo. Tam Chase spotkał o rok starszego Andy’ego Wilkesa. Postanowili zbudować tamę w przewężeniu i łapać raki i jaszczurki. Chase zapomniał kurtki i nie pamiętał, że zostawił otwarte drzwi do baraku i że nie zamknął furtki do ogrodu. Buddy wyszedł za nim i włóczył się po wertepach i po polach. - Po co go zabrałeś? - spytał Andy. Klęczał w strumyku i układał kamyki zebrane przy brzegu. Miał czerwone ręce i ciekło mu z nosa. Chase odwrócił się i zobaczył brata. - Wracaj do domu. - Był zły, że Buddy włóczy się za nim jak pies. Od kiedy mama wróciła do domu z niemowlakiem, Chase musiał się zajmować bratem. - Nie. - Buddy wlazł do wody za Chasem. Starszy brat zamoczył w strumyku tenisówki. Mama go za to zabije, ale się nie przejmował. Po długiej przerwie wreszcie mógł się bawić ze swoim najlepszym przyjacielem. Gdy pilnowała ich pani Spears, nie pozwalała im wychodzić na dwór. - Wyłaź! Nie chcemy się z tobą bawić. Jesteś za mały. - Twarz Buddy’ego wykrzywiła się i łzy napłynęły mu do oczu. Gdyby teraz pobiegł do domu i wszystko wypaplał, Chase nieźle by oberwał. - Dobra, zostań. Ale nie podchodź do wody. - Odwrócił się do Andy’ego. - Nie zwracaj na niego uwagi. To dzieciak. Andy się roześmiał, wytarł nos w rękaw i wrócił do pracy. Chase przeszedł wodę w bród i zaczął budować tamę od drugiej strony strumyka. Zapomniał o Buddym. Potok zaczął się robić coraz głębszy, bo zapora zatrzymywała wodę. Andy i Chase, zachęceni sukcesem, dokładali kamienie tak szybko jak mogli. Andy zaczął opowiadać nieprzyzwoite kawały, których Chase nie rozumiał, ale się śmiał, żeby zrobić wrażenie na starszym koledze. Kątem oka zobaczył, że Buddy wchodzi do strumyka za tamą, tam, gdzie woda była głęboka. - Ej, stój! Ale było za późno. Buddy zrobił następny krok i stał po kolana w wodzie. - Buddy, wracaj do domu! - Głupi dzieciak stał i się gapił, a woda przybierała. - Mama cię zleje, a jak ona tego nie zrobi, to ja cię spiorę - krzyknął Chase, używając ulubionej groźby ojca, żeby zrobić wrażenie na Andym. - A ja ci pomogę! Buddy poślizgnął się i stracił równowagę. Z krzykiem wpadł do wody. Chase oniemiał z przerażenia. Przeskoczył tamę, zrzucając kilka kamieni z górnej warstwy, i ruszył lodowatym strumykiem pod prąd. Buddy się wynurzył, krzyknął i jego głowa znowu zniknęła pod powierzchnią wody. - Nie! - Chase biegł szybko, rozdzierając wodę. Andy brnął przez fale, żeby wyciągnąć chłopca. - Buddy, trzymaj się, Buddy! - Chase! - Usłyszał, jak wiatr niesie jego imię i kątem oka zobaczył matkę, stojącą w drzwiach z niemowlakiem na ręce. - Czy Buddy jest... - Mamo! Pomocy! - O Boże! - Jej krzyk był pełen bólu. Biegła z rozwianymi włosami, trzymając niemowlę w ramionach. - Ratujcie go, błagam, ratujcie! Dziecko zaczęło płakać. Buddy’ego nie było widać. Chase się zanurzał, przewracał i nabierało mu się wody do ust, ale brnął do przodu. O rok starszy Andy wspiął się na brzeg i zaczął biec, usiłując wyprzedzić tonącego chłopca. Ale było już za późno. Buddy zatrzymał się dopiero na płocie, który przecinał strumyk. Jego małe ciałko zderzyło się z metalową kratą. Andy z płaczem wyciągnął chłopca z gąszcza trzciny, liści i gałęzi, które woda zniosła aż do tego miejsca. - Buddy, Buddy, och, dziecko! - płakała mama. Weszła do wody w koszuli powiewającej na wietrze. Tuląc do siebie małego Briga, objęła i Buddy’ego ramieniem. - Biegnij do domu - krzyknęła do Andy’ego. - Powiedz mamie, żeby zadzwoniła po pogotowie! Sprowadź pomoc! Szybko! Blady jak ściana i śmiertelnie przerażony Andy wspiął się na druciany płot i zeskoczył jednym susem. Chase płakał przeraźliwie. Mama starała się wyjść na brzeg. - Idź do domu i się przebierz. Zabierz Briga i włóż do łóżeczka - rozkazała, układając niemowlę w mokrych ramionach Chase’a. - Ale mamo, przepraszam, przepraszam! - Idź! - Buddy... - Ja się zajmę Buddym!