- Jak pani chce.

Dokładnie po dziesięciu minutach wyszedł z mieszkania i zanurzył się w gorącą nowoorleańską noc. Zaklął pod nosem. Pomimo późnej pory powietrze było tak duszne i parne, że nie dało się oddychać. Otarł pot z karku. Tak właśnie wygląda lato w Nowym Orleanie, czego nie zrozumie nikt, kto tutaj nie mieszkał - ani chwili chłodu, nieznośny żar w dzień i w nocy, ani chwili ulgi, nawet po zachodzie słońca. I tak od maja do września. W sierpniu ludzie byli tak wymęczeni, że snuli się po mieście jak muchy. Turyści, z którymi Santos czasami rozmawiał, nieodmiennie pytali, jak on to znosi. Śmiał się z tego. Nowoorleańczycy nie próbują „znosić” upałów, po prostu są do nich przyzwyczajeni. Dla Santosa była to znacząca różnica. Uniósł wysoko głowę i wciągnął powietrze przez nos. Zachód słońca nie przyniósł, co prawda, ochłody, ale powietrze się zmieniło. Zmieniła się też atmosfera w Dzielnicy - w sposób tyleż subtelny, co dający się wyraźnie wyczuć, jak wyraźnie da się wyczuć różnicę między zapachem kwiatów i perfum, tak jak uderza w oczy różnica między światłem dziennym i sztucznym. Ze zmierzchem zniknęli w swoich domach kupcy, sklepikarze i biznesmeni, a w ich miejsce na ulicach pojawiły się nocne ćmy. Te dzieliły się na dwie kategorie - na ludzi marginesu i ludzi, nazwijmy ich tak, krawędzi. Matka Santosa, na przykład, należała do tej pierwszej grupy. Przez swoje pochodzenie i swoje zajęcie nie pasowała do standardu porządnej Amerykanki, choć bardzo chciała nią być. Ludzie krawędzi przeciwnie - sami decydowali się na taką egzystencję, świadomie odrzucali amerykański model życia wyznaczany przez jednorodzinny dom pod miastem, samochód i pracę od dziewiątej rano do piątej po południu. Gdzieś z balkonu płynęły smutne dźwięki bluesowej muzyki, z innego dochodził gwar rozmów. Santos szedł pospiesznie, wybierając mniej ludne ulice i ciemne zaułki, by nie natknąć się, broń Boże, na kogoś ze znajomych, kto mógłby donieść matce, że włóczy się nocami po mieście. Z restauracji na rogu dobiegał brzęk garnków, w powietrzu snuł się nęcący zapach gotowanych langust, a może innych skorupiaków. Minął zaplecze knajpy, przeszedł koło śmietnika i zmarszczył nos. W upale wystarczyło dzień, dwa nie opróżnić pojemników z odpadkami i nęcący zapach łangust zamieniał się w przyprawiający o mdłości smród. W pobliżu szkoły zwolnił kroku. Tutaj, w biednej okolicy, gdzie co chwila zdarzały się przestępstwa, ktoś kto szybko szedł lub biegł, wzbudzał natychmiast podejrzenia patroli policyjnych. Spieszysz się, młody człowieku, znaczy, że coś masz na sumieniu i teraz uciekasz. Zaszedł pod stary budynek szkolny od tyłu, upewnił się, że nikt go nie widzi, i zanurkował w gęstwinę zdziczałych oleandrów. Dotarł do otwartego okna, przez które zawsze dostawał się do środka, podciągnął się na parapecie i po chwili był wewnątrz. Gdzieś z głębi opuszczonej rudery doszedł go odgłos śmiechów: jego kumple są już na miejscu. Nagle zajaśniał płomyk zapałki. Santos odwrócił się gwałtownie. Malec zwany Harcerzykiem - nadali mu to przezwisko, bo jako najmłodszy stał zwykle na czatach, wypatrując gliniarzy i meneli, wkraczających na terytorium zagarnięte przez chłopców - czaił się w kącie z zadowoloną z siebie miną. - Co jest grane, młody? - warknął Santos. - Wystraszyłeś mnie jak jasna cholera. Harcerzyk zapalił papierosa i zaciągnął się fachowo. - Przepraszam. Spóźniłeś się dzisiaj. - Czekałem, aż matka wyjdzie z domu. - W porządku. Dobrze, że to ty. - Harcerzyk wskazał opartą o ścianę metalową rurkę. - Już myślałem, że będę musiał komuś dojebać. Trzeba pilnować zastępu, nie? I chłopak rzeczywiście pilnował, Santos o tym wiedział. Większość jego kumpli, Harcerzyka nie wyłączając, żyła na ulicy. Część, jak Santos, pozbawiona opieki dorosłych, wymykała się z domów i łazikowała po nocach. Grupa to rozrastała się, to znowu topniała. Ktoś się przyłączał, po kilku dniach znikał, wracał do domu albo lądował w pogotowiu dla niepełnoletnich. Tylko Santos i paru innych stanowili od samego początku jej niezmienny trzon. - Gdzie chłopaki? - W sali głównej. Lenny i Tish podprowadzili karton krabów z ciężarówki. Jeszcze ciepłe. W każdym razie były pół godziny temu. - Idziesz? - Nie. Popilnuję. http://www.merino-shoes.pl - Dobry Boże. Tak czy inaczej, nie chciałbyś przynajmniej móc porozmawiać ze swoją partnerką? - Człowiek nie żeni się po to, by zyskać partnerkę, lecz po to, żeby spłodzić dziedzica. Albo, jeśli okoliczności tego wymagają, żeby zdobyć majątek i móc utrzymać swoje posiadłości. Robert zmrużył oczy. - Posłuchaj. Tylko dlatego, że twój ojciec... - Mój ojciec był rozpustnikiem, któremu zależało wyłącznie na prawowitym dziedzicu. Nie licząc kilku niezbędnych kontaktów z żoną, nie pozwolił, żeby małżeństwo w jakikolwiek sposób zmieniło jego dotychczasowe życie. Wicehrabia wstał. - Żal mi kobiety, która kiedyś zostanie twoją małżonką. - Mnie też. - Lucien ziewnął ostentacyjnie. - Lepiej zagraj ze mną w pikietę, Robercie.

należałoby już usunąć. Wciąż przypominała Lucienowi o tym, w jakiej sytuacji znalazł się przez kuzyna. - Do diaska! - zaklął bez złości. Kilcairn Abbey powinien odziedziczyć James. Niestety jego młodzieńcza żądza przygód fatalnie zbiegła się w czasie z żądzą władzy Napoleona Bonaparte. W rezultacie tytuły, ziemie i bogactwo Balfourów miały przypaść potomstwu rozkapryszonej dziewczyny, Sprawdź - No, no, no! - przemówił męski głos. - Alexandra Beatrice Gallant w Londynie. Przez chwilę łudziła się, że jeśli nie spojrzy w tamtą stronę, zjawa zniknie. Krew odpłynęła jej z twarzy. - Kim pan jest? - zapytał hrabia ostrym tonem. Czyżby w jego głosie brzmiała zazdrość? Śmieszne. Lucien Balfour nie miał powodu być o nią zazdrosnym. Wpatrywała się w ciemność, rozświetlaną kolorowymi błyskami, i próbowała odzyskać panowanie nad sobą. - Lord Virgil Retting. Nie przedstawisz mnie, Alexandro? - Nie. Przybrał na wadze, odkąd go ostatnio widziała. Kwadratowa twarz była teraz zaokrąglona, szyja wylewała się z nakrochmalonego kołnierzyka. Brązowe włosy mocno mu się przerzedziły na czubku głowy, ale usiłował maskować łysinę pozostałymi. Hrabia zachował niedbałą pozę, ale obserwował ją uważnie niczym lampart gotowy