Sandy błyskawicznie znalazła się przy dziewczynce. Zajrzała jej do buzi i z przerażeniem

zaciśniętymi pięściami, gotowa do walki, a teraz śmiała się jak szalona. Co matka wykrzyczała do niej tamtego dnia? No to ściśnij go za jaja, złotko. To zawsze skutkuje. Zrozumiała. Czternaście lat później wreszcie zrozumiała tę wulgarną radę. Klepała się po udach i zginała wpół w dzikich paroksyzmach śmiechu. Płakała. Łzy spływały jej po policzkach. Drugi raz tej samej nocy. Jezu, ale jest beznadziejna. Zeszła z werandy. Wiedziała, że nie powinna. Tego właśnie chciał ten drań. Ale i tak musiała. Wsunęła się na czworakach pod deski, gdzie ziemia była żyzna i ciemna, i zaczęła rozkopywać ją gołymi rękami. Coraz głębiej i głębiej. Wciąż tam był. Wciąż straszny. Wszystko na swoim miejscu. Wciąż tam był. O Boże, nie miała pojęcia, że śmiech może tak bardzo boleć. O Boże, czy to jej twarz w lustrze? Te zapadnięte policzki i plamy błota w kształcie łez? Godzinę później, uzbrojona w pistolet i latarkę, ruszyła do lasu. Zaczęło się polowanie. Nie miała złudzeń, co zrobi, jeśli go znajdzie, i to ją przerażało, a jednocześnie uspokajało. Jakieś sześćdziesiąt metrów od domu natknęła się na kryjówkę. Za kilkoma niskimi krzewami zadeptana trawa i liście. Ziemia była teraz zimna, ale Rainie wiedziała, że on tam był. Obserwował. Wszystko wydawało jej się teraz jasne. Facet, który popychał dzieci do morderstwa. Opętany nienawiścią facet bez jaj, niezdolny samemu pociągnąć za spust. Kto by http://www.oczyszczanieorganizmu.net.pl/media/ Nikt nie odpowiedział. Nawet sowy milczały, a tymczasem jej matka leżała z odstrzeloną głową w salonie i... O Boże, co tam jest na suficie? O Boże, co na mnie kapie? – Kim jesteś? Kim, kurwa jesteś? Wyłaź, żebym cię mogła zobaczyć! Wpadła po kolei do obu sypialni. Nikogo. Szarpnęła za drzwi łazienki. Pusta. Wybiegła na werandę, starając się nie patrzeć w stronę strzelby, ale oczywiście nie potrafiła się powstrzymać. Czas chwycił Rainie za gardło i ciągnął ją w otchłań przeszłości. Podobało ci się, co? wrzeszczy matka. Ty kurwo od siedmiu boleści! Chciałam, żeby przestał, jęczy Rainie. Zamknij się, zamknij się. Nie miała już siedemnastu lat. Nie była bezbronna. Była funkcjonariuszem policji. Była silna. Odwróciła się twarzą w kierunku lasu, wyprostowała, uniosła głowę i ryknęła: – Wiem, że tam jesteś. Wiem, że patrzysz, panie Dave Duncan, czy jak tam się, kurwa, nazywasz! Chcesz mnie? To stań przede mną jak mężczyzna, ty nędzna kupo gnoju!

Rainie uświadomiła sobie, że odwzajemnia jego uśmiech. Agent specjalny miał niebieskie oczy, które kiedy się uśmiechał, nabierały blasku i ciepła – urzekające oczy Paula Newmana. – Nadal brzmi to dla mnie jak psychologiczny bełkot – upierał się Sanders. – Te dzieciaki są mordercami. Koniec, kropka. Najlepiej zamknąć je i wyrzucić klucz. – Bez względu na wiek? – zapytał łagodnie Quincy. Wciąż patrzył na Rainie. Po chwili oboje zmieszani wlepili wzrok w sałatkę. Sprawdź do samego siebie bród karcianego nałogu. Ale zamiast ulgi czuje zaciskającą się na szyi obręcz. To inny lęk niż ten, który towarzyszył grze. Tamten zmieszany był z przyjemnością, która łaskotała mu nerwy. Ten nowy jest czarny jak cienie między przyporami kościoła Świętego Seweryna. Nie zatrzymuje się ani na chwilę, by zajrzeć w oczy gargulcom, które gapią się na samotnego wędrowca zza krawędzi dachu. Kawy! – wyje każdy skrawek jego ciała, kiedy jest już blisko swojej nory. Ale trudno jest się wspinać w górę rue Mouffetard,