- Nie - szepnęła, lecz było już za późno.

Willow nie chciała rozmawiać o Chadzie. Oczywiście Scott nie wiedział, że ojcem Jamiego był jego brat, ale nie potrafiła kłamać. Cała sytuacja bardzo ją niepokoiła. - Mówiłam - odparła głosem, który miał oznaczać, że nie chce na ten temat rozmawiać - że nie jest już częścią mojego życia. - Tak, ale nie wiedziałem, że musiałaś przejść sama przez całą ciążę. To musiało być bardzo ciężkie przeżycie. - Nie uważałam za konieczne zagłębianie się w szczegóły - ucięła rozmowę. To był odpowiedni moment, by dać mu do zrozumienia, że nie ma co do niego żadnych zamiarów, a już na pewno nie potknęła się wczoraj naumyślnie. - Łączą nas przecież wyłącznie stosunki służbowe - dodała. - Tak jak już mówiłam, mam w zwyczaju oddzielać życie zawodowe od osobistego. Weszli na piętro akurat w chwili, gdy dziewczynki wychodziły z łazienki. - Jesteśmy prawie gotowe! - zawołała Amy, nie dając ojcu szansy na odpowiedź. Dziewczynka wbiegła w podskokach do swojej sypialni, podczas gdy Lizzie podążyła za nią smętnie. - Muszę tylko wziąć lalkę, a Lizzie swoją książkę. http://www.pokryciadachowe.edu.pl/media/ - U siebie w gabinecie - powtórzył cierpliwie Timson. - Dziękuję, zaraz do niego pójdę. Służący ukłonił się i wyszedł. Clemency podbiegła do lustra, poprawiła włosy i ułożyła kołnierzyk. Dlaczego się tak denerwuje? Minął już ponad tydzień od wydarzeń na jarmarku i markiz okazał dostatecznie jasno swoją obojętność. Czyżby doszukał się czegoś na jej temat? A może ta wstrętna panna Baverstock napisała o niej kolejne kłamstwa? Wzięła głęboki oddech i zeszła po schodach. Gdy zajrzała do gabinetu, markiz stał przy oknie. - Chciał się pan ze mną widzieć, milordzie? - dygnęła. - Tak. - Markiz nie poprosił, by usiadła. Clemency zauważyła też jego nadzwyczaj ponurą minę. - Proszę rzucić na to okiem, może rozpozna pani autora czy raczej autorka tych słów. - Podał jej list. Clemency wystarczył ledwie jeden rzut oka, by zorien¬towała się, o co chodzi. Bez pytania o pozwolenie opadła na najbliższy fotel i przez dłuższą chwilę nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Do głowy cisnęły się jej najbardziej szalone pomysły, nie wiedziała, czy wszystkiemu zaprzeczyć, czy rzucić się markizowi do stóp, czy też w pośpiechu uciec z tego domu. Ręce drżały jej tak bardzo, że upuściła list. W końcu zebrała się na odpowiedź: - Jak pan to zdobył? - Czy tylko tyle ma mi pani do powiedzenia, panna Hastings-Whinborough? Żadnych przeprosin czy żalu z po-wodu swoich szachrajstw? Nic takiego nie słyszę, ale to mnie nie dziwi. Osoba zdolna nazywać mnie potworem nie może mieć choćby tyle poczucia przyzwoitości, by przyznać się do podstępu! - Początkowo wzięłam pana za pańskiego brata - wy¬szeptała Clemency, blada z przerażenia. - Bóg jeden wie, po co się pani wkradła do tego domu. - Markiz zdawał się nie słyszeć. - Może miała pani w planach ośmieszenie mnie, a może coś jeszcze gorszego? - W głosie mężczyzny słychać było rozgoryczenie. - Ależ skąd!

piersi, które zawładnęły jego zmysłami tamtego dnia nad jeziorem. Jęknął i ponownie spróbował się zmusić do myślenia o Camryn. Camryn nie tylko była piękną, czarującą kobietą, ale też cudowną towarzyszką. Byłaby wspaniałą matką dla jego niesfornej gromadki. Sprawdź - Oriano, zabierz jego rzeczy, ja zaś pomogę mu wsiąść na mojego konia. - Zwrócił się ponownie do Clemency: - Nie stój tak, moja mała, zmykaj! Tego samego wieczora Clemency wracała powozem do domu na Russell Square i jeszcze raz analizowała wydarzenia minionego dnia. Właściwie cóż takiego się stało? Jak się dowiedziała od Biddy, mężczyzna, który ją pocałował, bawił od niedawna w gościnie u państwa Baverstocków w Stone¬leigh. Podobnie jak jego przyjaciel, najwyraźniej wziął ją za wiejską dziewkę i korzystając z okazji, niespodziewanie pocałował. Sądząc z jego zachowania, czynił już to zapewne niejednokrotnie. Nie potrafiła zaprzeczyć, że całus, tak beztrosko skradzio¬ny, poruszył ją głęboko, jednak niedorzecznością byłoby sądzić, iż mógł znaczyć cokolwiek dla niego. Ranny jeździec, cierpiący z bólu i szoku, z pewnością nie był sobą. Na co w ogóle liczy? Że nieznajomy niczym książę z bajki przeszuka wszystkie domy we wsi, by ustalić, kim jest dziewczyna? A gdyby nawet, to co potem? Czy taki dżentelmen, gość wytwornej Oriany, zechce kontynuować znajomość, kiedy dowie się, z kim ma do czynienia? Clemency może mieć oczy jak bławatki - uśmiechnęła się na wspomnienie jego słów - ale nie należy do jego świata. Owszem, jest bogata - dzięki wysiłkom ojca, który ciężką pracą osiągnął pozycję jednego z najzamożniejszych kupców w mieście. Gdy umarł przed dwoma laty, zostawił jej w spadku sto tysięcy funtów, matkę zaś zabezpieczył roczną pensją w wysokości pięciu tysięcy funtów. Pani Hastings dodała wkrótce do swojego nazwisko panieńskie, stając się powszechnie poważaną (przynajmniej taką miała nadzieję) panią Hastings-Whinborough. Gdy tylko skończył się czas żałoby, wszelkimi sposobami starała się dostać do elitarnych okręgów towarzyskich. Niestety, jej wysiłki spełzły na niczym. Tak ona, jak i jej córka wywodziły się bowiem z rodziny kupieckiej i to z pozoru niewinne określenie zamykało im bramy do świata dobrze urodzonych. Clemency aż tak bardzo na tym nie zależało, nigdy zresztą nie miała wygórowanych ambicji towarzyskich, a czytanie książek przedkładała nad bywanie na modnych przyjęciach i rautach. Wiedziała, że do takiego świata niechybnie należą spotkani dzisiaj przez nią dżentelmeni. Nie, powiedziała sobie stanowczo, musi o tym zapomnieć. To było jedynie przypadkowe, odosobnione zdarzenie i z pew¬nością nigdy więcej się nie powtórzy. Lysander Candover siedział w bibliotece swojej miejskiej posiadłości i ze skrzywioną miną słuchał wywodów prawnika. Minęło pół roku, odkąd - po śmierci ojca, trzeciego markiza Storringtona, i po odejściu niedługo potem z tego świata w pijackiej bójce starszego brata Alexandra - stał się piątym markizem Storringtonem. - Czemu, u diabła, nie powiedziano mi wcześniej o finan¬sowych kłopotach naszej rodziny? - spytał z irytacją, pocierając palcem podstawkę kieliszka z brandy. - Dobry Boże, człowieku, jesteśmy zadłużeni po uszy, stale zmniej¬szają się wpływy z czynszów i nie mamy ani grosza na pokonanie choćby podstawowych prac remontowych w ma¬jątku, nie wspominając już o domu w mieście! - Rzucił okiem na sufit, w miejsce, gdzie jeden z narożników sczerniał od wilgoci. - Świętej pamięci markiz Storrington, pański zacny ojciec, zawsze był zdania... - zaczął mecenas ze smutkiem w głosie. - Nic nie mów, niech zgadnę! - Lysander uniósł rękę. - Zapewne twierdził, że wszystkiemu zaradzi pewniak na Newmarket, jeden z jego szczęśliwych rzutów kośćmi.