Najtrudniej było zacząć. Szybę, przez którą próbowała zajrzeć do pierwszej z brzegu sali,

zasadach wypracowanych przez najtęższe głowy departamentu policji i korpusu żandarmerii poddawać się nie chciał. W pełnej zgodzie z najnowszymi osiągnięciami teorii przesłuchań, policmajster spróbował od pierwszej minuty znajomości ustanowić właściwą hierarchię, wyznaczyć, kto jest „ojcem”, a kto „synem”. Mocno uścisnął dłoń chuderlawemu, gładko wygolonemu doktorowi, uważnie spojrzał mu prosto w oczy i z przyjemnym uśmiechem powiedział: – Doskonały jest ten pański zakład. Słyszałem, czytałem, jestem pod wrażeniem. To po prostu szczęście, że nasz Aloszka trafił w takie niezawodne ręce. Komplement został celowo wygłoszony cicho, cichuteńko, żeby oponent od razu zaczął się wsłuchiwać, naprężył mięśnie karku i mimo woli pochylił głowę. Oprócz tego, zgodnie z prawem zwierciadlanego odbicia, Korowin powinien był po takim wstępie zacząć mówić głośno, wytężając struny głosowe. W ten sposób pierwszy etap kształtujących się stosunków zakończyłby się pomyślnie, wstępna przewaga psychologiczna zostałaby osiągnięta. Doktor jednak nie gorzej od policmajstra władał metodą dyskursywnego pozycjonowania. Widocznie wyćwiczył się na swoich pacjentach. Gdyby rozmowa toczyła się nie na terytorium Donata Sawwicza, tylko w jakimś surowym gabinecie z portretem Jego Cesarskiej Mości na ścianie, przewaga byłaby po stronie pułkownika, a tak to cóż, trzeba było zmieniać krok w biegu. Lekarz, energicznie ściskając dłoń pułkownika, nie opuścił wzroku, a na pochlebne słówka ledwie dosłyszalnie wymówił: „Daruj pan, jakie tam szczęście”. Lagrange od razu http://www.stomatologmizerska.pl próbował przebić sobie nadgarstek widelcem. Na litość boską, nie wiem, jak długo wytrzyma pobyt w tym zakładzie, i nie mam pojęcia, co robić. Shep twierdzi, że podobno macie dowody na udział kogoś innego... jakieś tajemnicze łuski, nie wiem. Nie możecie czegoś z tym zrobić? Oddalić zarzuty? Odesłać Danny’ego do domu? Proszę... – Błagalny głos Sandy załamał się. Nie znała dobrze Rainie. Nazywała ją przyjaciółką, jednak bardziej dlatego, że łączył je Shep niż z racji rzeczywistej rzezi. Ale przecież Rainie przychodziła do nich na kolacje przynajmniej raz na kilka miesięcy. Bawiła się z Dannym i Becky. Wydawało się, że naprawdę ich lubi. Przecież musiała pamiętać te chwile. Nie mogła być zupełnie nieczuła na los Danny’ego. Ale Rainie w policyjnym mundurze wyglądała obco i obojętnie. Sandy w końcu zrozumiała. Dziś nie była dla Lorraine Conner żoną jej szefa, tylko matką masowego mordercy. – Może Shep mógłby pomóc w śledztwie – rzuciła desperacko.

Właśnie szedł umyć ręce, kiedy szef wystawił głowę ze swojego gabinetu. – Sanders? Musimy pogadać. Ciekawe, o co chodzi? Abe przycupnął na skraju twardego plastikowego krzesła. Chwilę potem dowiedział się o istnieniu Bakersville, oddalonego o dwie godziny jazdy na południowy wschód od Portland, małego miasteczka, które nie miało nawet swojej sekcji zabójstw. Siedział milczący i oszołomiony, gdy szef pokrótce nakreślił mu sytuację. Sprawdź Potem nagle przysiadł w kucki i zaczął gmerać rękami wśród lebiody. Podniósł do oczu coś maleńkiego (światło jesiennego dnia już przygasało i widać było nie za dobrze). Powiedział drugi raz: „Aha”. Stąd chłopak jakoś aż dziwnie odważnie skierował się ku zabitym drzwiom i szarpnął. Kiedy drzwi ze skrzypem wprawdzie, ale dość lekko się otworzyły, uważnie obejrzał sterczące z nich gwoździe. I sam sobie skinął głową. Wszedł do środka. W półmroku widać było grubo ciosany stół, na nim – otwartą trumnę, której wieko walało się na podłodze. Nowicjusz obmacał trumnę i tak, i owak, nie wiedzieć czemu nałożył na nią wieko i leciutko stuknął z góry. Trumna zamknęła się szczelnie, z chrzęstem. Młodzik podszedł do okna, przy którym leżały dwa worki ze słomą. Postawił, nie wiadomo dlaczego, jeden na drugim. Potem, popatrując z niepokojem na szybko gasnące światło za oknem, stanął na ławce i przeciągnął dłonią po gładko ociosanych bierwionach