- Panna Gallant mieszka w moim domu od ponad trzech tygodni.

- Oczywiście. - Rzuciła skarpetkę w kąt, żeby zająć Szekspira, i wyszła z pokoju. Od początku sytuacja była trudna. Teraz, kiedy zakochała się w mężczyźnie, który mógł się okazać najgorszym mężem na świecie po Henryku VIII, stała się jeszcze bardziej skomplikowana. Lucienowi nie brakowało wrażliwości. Dostrzegała ją w nim wyraźnie. Obserwując swoich rodziców, nie nauczył się jednak, czym jest małżeństwo. Zresztą nawet gdyby wiedział, i tak nie chciałby prawdziwej więzi. Ona natomiast nie będzie służyć niczyjej „wygodzie”, niezależnie od własnych uczuć. Gabinet był zamknięty. Zapukała po chwili wahania. - Milordzie? - Proszę wejść. Siedział przy biurku zasłanym papierami. Uniósł dłoń, dając jej znak, żeby chwilę poczekała, i szybko coś napisał na marginesie jednej ze stronic. W końcu podniósł głowę. - Tak? Sądząc po wyrazie jego twarzy, równie dobrze mogła być którymś z lokajów. - Pani Delacroix przysłała mnie, żebym pana zaprosiła do salonu. Panna Delacroix pragnie dla pana zagrać. Mówiłam jej, że jest pan zajęty, ale nalegała. - Więc zdmuchnęłaś swoją świecę? Nie dała się sprowokować. - Proszę, milordzie. Nie chcę się kłócić. http://www.stylowe-okulary.pl/media/ - Czekałem, aż matka wyjdzie z domu. - W porządku. Dobrze, że to ty. - Harcerzyk wskazał opartą o ścianę metalową rurkę. - Już myślałem, że będę musiał komuś dojebać. Trzeba pilnować zastępu, nie? I chłopak rzeczywiście pilnował, Santos o tym wiedział. Większość jego kumpli, Harcerzyka nie wyłączając, żyła na ulicy. Część, jak Santos, pozbawiona opieki dorosłych, wymykała się z domów i łazikowała po nocach. Grupa to rozrastała się, to znowu topniała. Ktoś się przyłączał, po kilku dniach znikał, wracał do domu albo lądował w pogotowiu dla niepełnoletnich. Tylko Santos i paru innych stanowili od samego początku jej niezmienny trzon. - Gdzie chłopaki? - W sali głównej. Lenny i Tish podprowadzili karton krabów z ciężarówki. Jeszcze ciepłe. W każdym razie były pół godziny temu. - Idziesz? - Nie. Popilnuję. Santos skinął głową i ruszył w stronę sali głównej. W ogromnym budynku wybrali sobie cztery sale na swoje spotkania i każdej nadali inną nazwę: był klub teatralny, sala sztuk i rzemiosł, sala seksu i sala główna. Ta ostatnia mieściła się na pierwszym piętrze, na końcu długiego korytarza. Kiedy tam dotarł, zastał kolegów zajadających się krabami, roześmianych, upaćkanych jedzeniem jak świnie. Żyleta, najstarszy z grupy, pierwszy zauważył Santosa i przywołał go gestem dłoni. Nazywany Żyletą z oczywistych powodów, najdłużej spośród chłopaków żył na ulicy. Z gruntu dobry, nie ufał nikomu, ale tego właśnie nauczyła go ulica. Santos czuł, że Żyleta wkrótce wypadnie z grupy. Skończył szesnaście lat i był gotów gdzie indziej szukać sobie miejsca. - Spisaliście się dzisiaj. - Santos przybił piątkę z obydwoma bohaterami wieczoru i zasiadł na podłodze. Zaczęli rozmawiać. Chłopcy przerzucali się wiadomościami o znajomych. Oto ludzie z opieki społecznej znowu namierzyli Bena i odesłali do jego rodziny zastępczej, oto jakiś alfons straszył Claire, bo chciał, żeby dla niego pracowała. Doreen przyłapała Sama w łóżku z Leą, Tygrys i Rick wyjechali niedawno z Nowego Orleanu, szukać szczęścia w południowej Kalifornii... Dopiero po dłuższej chwili Santos zauważył, że jest z nimi dzisiaj nowa dziewczyna. Siedziała z boku, nie brała udziału w rozmowie, nie sięgała po zdobyczne kraby. Skulona, milcząca, mocno obejmowała ramionami kolana i trzymała nisko głowę. Santos szturchnął Harcerzyka, który zszedł z czatów, żeby coś zjeść i usiadł właśnie obok. Wskazał na nową.

stron. - Oddycha przez usta - dokończył Kilcairn i wstał. Teraz chyba się śmieją. Nie wiedział, że lekcje etykiety są takie zabawne. - Zostaje więc tylko pięć kandydatek do sprawdzenia. Lucien otrząsnął się z zamyślenia. - Co? A, tak. Pięć. Nie bardzo jest z czego wybierać. Proszę znaleźć więcej Sprawdź - Domyślałam się, że musisz umierać z głodu – powiedziała, idąc za jego wzrokiem. - Oprócz bekonu mamy grzanki i sos, ale ostrzegam: mój sos mięsny to bardzo szczególne danie. Santos spojrzał na nią spode łba. Duma walczyła w nim o lepsze z uczuciem głodu. - Nie musisz mnie karmić. - Nie? - Wyjęła z piekarnika blachę złocistych grzanek i postawiła na blacie. - Mam wrażenie, że coś ci się jednak ode mnie należy. W końcu stuknęłam cię wczoraj dość solidnie. Santos przypomniał sobie napuszone przemowy jednego z urzędników opieki społecznej, który tłumaczył, co mu się, biednej sierotce, należy od państwa. Któraś z przybranych matek ciągle powtarzała, ile zawdzięcza jej i jej mężowi, że zechcieli go przyjąć pod swój dach. Nie chciał od nikogo nic przyjmować, nie chciał nikomu nic zawdzięczać. Powiedział jej to. - W takim razie zapłać mi za jedzenie - odparła Lily po chwili. - Mam zapłacić? - powtórzył, myśląc o kilku dolarach, jakie mu zostały. - Za jedzenie? - Nie oczekiwałam zapłaty, to chyba jasne, ale skoro nie chcesz przyjąć poczęstunku - wytarła ręce w fartuch - to za niego zapłać. - Ile? - Nie wiem. Kilka dolarów. He może kosztować domowe śniadanie? Santos milczał. - No dobrze. Możesz odpracować, jeśli wolisz. Jest kilka rzeczy do zrobienia w domu: trzeba uporządkować garaż, naprawić okiennice, jeszcze jakieś drobiazgi. Niedawno umarł człowiek, który pracował u mnie przez czterdzieści lat. - Ułożyła na talerzu obłożone bekonem grzanki. - Sam musisz zdecydować, ile warte jest dla ciebie to śniadanie. A gdybyś postanowił zostać kilka dni, żeby nabrać sił, dam ci pełne utrzymanie, nocleg i jeszcze zarobisz kilka groszy. Santos wpatrywał się łakomie w talerz. Nie miał ochoty zostać, nie chciał być od nikogo zależny, ale był bez kasy, w jednej koszuli na grzbiecie i nie wiedział, co dalej ze sobą począć. Propozycja Lily Pierron spadła mu z nieba. To też go denerwowało, podobnie jak perspektywa zależności od starszej pani.